Minimalizm staje się luksusem, na który mało kogo stać
Marta Łysek 9 marca 2024, 06:20 źródło: https://deon.pl/
Minimalizm. Moja stara miłość i ciągła tęsknota, bo jestem gdzieś pomiędzy „nie więcej niż sto przedmiotów” a zero warte i naszym polskim dziedzictwem „zostaw, kiedyś się jeszcze przyda”. I czasem uruchamia mi się jeszcze beztroska rozrzutność w dysponowaniu miejscem (ten piękny kubek jeszcze się przecież zmieści).
Ta rozrzutność okazuje się potem bardzo kosztowna, choć wcale nie chodzi o pieniądze: rzecz raz przygarnięta wymaga czasu i uwagi, dbania albo przechowywania. Gdybym sama sobie miała płacić rynkowe stawki za przechowywanie rzeczy, których nie używam przynajmniej raz w miesiącu, zbankrutowałabym najdalej po roku.
Albo wyrzuciła wszystko w cholerę.
Może dlatego tak bardzo kocham podróżować: w podróż biorę plecak (nie mogę się przekonać do walizek, turkoczą i nie da się z nimi szybko dobiec na pociąg), a w plecaku siłą rzeczy mieści się mało. I trzeba wybierać. I trzeba zostawiać. I w podróży nie myśli się o tych wszystkich rzeczach, które się zostawiło. Żyje się tym, co tu i teraz, a nie myśleniem, gdzie postawić słoiki. I uroczym złudzeniem, że nie ma się balastu rzeczy.
Od kiedy mam dzieci, minimalizm w wersji idealnej (wyjazd na tydzień – trzy koszulki, nieco bielizny, druga para spodni, tusz do rzęs, dwa notesy, ładowarka, dokumenty) stał się odległym luksusem. Wyjazd z małym dzieckiem na jeden dzień to niewiele więcej rzeczy do zabrania niż na tydzień: jedna torba – ubrania, druga torba – pieluchy, do tego reszta sprzętów, omnia mea mecum porto, bo na ogół niemożliwe jest kupienie zamienników na miejscu. A gdy latorośli jest na pokładzie więcej, pakowanie się na weekendowy wyjazd kończy się nagminnie pytaniem od sąsiadów: jak to, już się wyprowadzacie?
Na szczęście dzieci rosną. I można próbować uczyć je minimalizmu. Ale te próby rozczarowująco często kończą się niczym, zwłaszcza gdy stan posiadania jest obarczony więzią emocjonalną (tego królika się nie pozbędę, choć jest brzydki, to dostałam go od wujka i głupio tak oddać prezent). Nie pomaga w tym dostępność wszystkiego za grosze: gdy się do tego doda dorosłych z przymusem obdarowywania, lądujemy w miejscu, w którym dzieci dostają mnóstwo, naprawdę mnóstwo drobiazgów z kategorii „uciesz się i przechowuj” tylko dlatego, że te drobiazgi były tanie. Dostają je z każdej okazji. I bez okazji. To od pani w przedszkolu, to od strażaka w szkole, to od dziadka, to z jajka niespodzianki. Zakurzone plastikowe świętości rozbuchanego konsumpcjonizmu kradną miejsce na to, co naprawdę jest w użyciu. Poza momentami szalonej desperacji z gatunku „wszystko do wora, wór do jeziora” jestem ciągle bezsilna.
Zresztą samo prowadzenie domu z szacunkiem dla gustów i potrzeb wszystkich tworzących go osób jest wyzwaniem, gdy tych osób jest więcej niż jedna, a do tego każda z nich ma swoje pasje i lubi próbować nowych. Należy wtedy szybko wynająć gmach opery, jak lubi żartować moja ciocia.
Po co?
Na przechowalnię.
„Nie sposób zachować psychiczno-duchową higienę bez odcinania się od rzeczy niepotrzebnych, a wyrzeczenia są absolutnie niezbędne do tego, aby człowiek mógł się rozwijać, a z talentu wynikło coś dobrego. Znana maksyma: od przybytku głowa nie boli nie sprawdza się w codziennym doświadczeniu. Nadmierna troska o utrzymanie tego wszystkiego odbiera wewnętrzną równowagę i pokój” – pisze dominikanin Krzysztof Pałys w swojej medytacyjnej książce „Hewel”.
Czytam to, otoczona tysiącem rzeczy i ten tysiąc nie jest wcale metaforą. Otaczają mnie zabawki i książki, ubrania i książki, materiały plastyczne (twórczy jesteśmy i na tak zwane kredki nie wystarcza jedna duża komoda) i książki. Rośliny i doniczki. Termosy i pudełka do przechowywania żywności. Słoiki i wielorazowe torby. Notesy, których zapisuję mnóstwo i potem ich nie wyrzucam. Najgorsze są chyba dziecięce ubrania i buty: gdy mali ludzie wyrastają z rozmiaru po kwartale, czuję się czasem, jakbym pracowała w lumpeksie połączonym z punktem charytatywnym i łapię się na tym, że już przy kupowaniu tęsknie myślę o tym, komu będzie można przekazać, gdy zrobią się za małe.
Najtrudniejsze jest dla mnie to, co przychodzi w moją przestrzeń bez mojej potrzeby, zgody, a czasem nawet wiedzy: ktoś mi podrzuca, daje, przynosi, wiem, że robi to z dobrymi intencjami, ale wiem też, że złości mnie, gdy dostaję rzeczy niepotrzebne i będę musiała poświęcić im uwagę i czas. Więc jestem rozdarta.
Czemu po cichu nie wywalę do kosza?
Dlatego, że doświadczenie podpowiada: zostaw, nadejdzie taki wieczór, w którym fakt, że to masz i od dwóch lat się nie przydało, uratuje czyjś mały świat przed straszną katastrofą jutro o poranku, w szkole. Zostaw, bo inaczej za jakiś czas na pewno będziesz musiała na to wydać pieniądze po raz drugi i to cię nie ucieszy. I jakiś głos chce mnie wkręcić, szepcząc: nie szalej z tym wyrzucaniem, minimalizm jest luksusem dla bogatych. Jak sobie bez tego poradzisz?
Nie wywalam więc. Także dlatego, że nieoczekiwanym i zaskakującym źródłem przymusu zajmowania się rzeczami okazała się być szczytna idea niemarnowania. Wyrzucenie czegoś dobrego a niepotrzebnego ot tak, bez głębszej refleksji i decyzji, zaczynam uważać za mentalny luksus. Do kompletu świat jakby się uwziął i szantażuje mnie emocjonalnie: inni nie mają, no myśl, komu możesz oddać, musisz mądrze zarządzać, a jak można to jeszcze wykorzystać, zrób zdjęcia i wystaw na grupę, a potem przez trzy godziny odpisuj na wiadomości, ale nie marudź, bo świat zmierza ku zagładzie z powodu miliardów ton rzeczy. Z jednej strony wiem, że z tym szantażem to nie do mnie, choć przestałam już dojadać resztki po dzieciach i coraz częściej wyrzucam za małe skarpetki zamiast myśleć o tym, jaką pracę plastyczną można by z nich wykonać. Z drugiej – jednak czuję się winna. Więc wyrzucanie dobrego traktuję jako ostateczność. A że oddawanie, segregowanie, decydowanie jest bardzo czasochłonne, a ja tego czasu ciągle jakoś nie mam za dużo, często utykam pomiędzy decyzją a samym oddaniem komuś, komu się przyda (bo trzeba tego kogoś przecież znaleźć). Wtedy czuję pełny psychiczny ciężar znoszenia zbyt wielu rzeczy i upycham w szafie torby opisane „ do oddania”. Jak w tym memie: zanim oddasz rzeczy do sklepu charytatywnego, musisz je przez trzy miesiące wozić w bagażniku.
Wiem, że nie jestem w tym sama.
Wiem, że jedno z największych wyzwań duchowych, jakie można sobie postawić, to pozbycie się nie tylko zbędnych, ale również tych dających przyjemną wygodę rzeczy. I że tak ogólnie idzie nam to średnio.
Jakoś tak uwierzyliśmy, że nas nie stać na luksus minimalizmu. Albo że go nie potrzebujemy, skoro jeszcze jakoś wszystko daje się jeszcze upchnąć.
Tove Jansson wśród opowiadań o mieszkańcach Doliny Muminków umieszcza historię o Filifionce, która miała piękny dom pełen pięknych rzeczy i była smutna. A potem przyszła trąba powietrzna. Razem z dachem porwała i utopiła w morzu wszystkie jej rzeczy. Morze oddało Filifionce jednego, małego, porcelanowego kotka z zawadiacko utrąconym uchem. A razem z nim – lekkość i radość życia.
„Przyczyną ociężałości, zmęczenia i braku chęci do działania nie jest brak, ale nadmiar. Natłok obowiązków, przedmiotów, zobowiązań, zadań do wykonania, wszystkiego, co wyczerpuje nasze siły, pozbawiając nas energii” – podpowiada mi „Hewel”.
Wiem to. Ale wciąż próbuję się nauczyć.
Autor: Marta Łysek