Rysowana krzyżem mapa mojego serca
ks. Mateusz Tarczyński 24 marca 2024, 09:37 źródło: https://deon.pl/
Bardzo lubię Wielki Tydzień, jeśli można (czy też wypada) tak powiedzieć. Jest pełen emocji, często bardzo skrajnych. To znaczy: może być ich pełen, jeśli nie będę tylko widzem tego, co jest celebrowane podczas liturgicznych obchodów, a wejdę w nie całym sobą. Kiedy piszę o wejściu całym sobą, to naprawdę mam na myśli sytuację, w której rzeczywiście nic nie będzie dla mnie ważniejsze niż przeżycie tych dni z Jezusem – jako Jego towarzysz, jako uczeń, który przypatruje się ostatnim dniom i godzinom życia swojego Mistrza.
Wielki Tydzień stanie się bardzo owocnym czasem wtedy, kiedy zajrzę w te miejsca w moim sercu, do których już dawno nie dochodziło żadne światło, i kiedy wpuszczę powietrze w te przestrzenie mojej duszy, które są pełne stęchlizny. Warunek jest jeden: skupić całą swoją uwagę i wszystkie swoje myśli na Jezusie, tak zaplanować te dni, żeby w centrum każdego z nich było zawsze spotkanie z Chrystusem przechodzącym ze śmierci do życia. I wówczas trudno ustrzec się od emocji spowodowanych realnymi przeżyciami, a także odkryciami, których dokonamy w samych sobie.
Niedziela Palmowa to wejście z wielkim przytupem w te święte dni. Od razu porwani jesteśmy w drogę krzyżową, stajemy na Golgocie i musimy zmierzyć się z brutalnością Chrystusowej męki i śmierci. Tutaj wszystko jest surowe, podane bez owijania w bawełnę, na wskroś przeszywające i niepozostawiające innego wyboru, jak opowiedzenie się za Jezusem lub przeciw Niemu. A że nie jest to proste i oczywiste, to właśnie liturgia Niedzieli Męki Pańskiej znakomicie pokazuje. Bo zarazem utożsamiamy się z tłumem krzyczącym „Hosanna na wysokościach!” (Mk 11, 10), wyrażającym swój podziw i uwielbienie wobec Jezusa, by za chwilę ze smutkiem przyznać, jak wiele razy z tych samych ust wypuściliśmy skazujące na śmierć „Ukrzyżuj Go!” (Mk 15, 13. 14).
To rozdwojenie, jakiego doświadczamy w liturgii, znakomicie oddaje to, co dzieje się (lub powinno się dziać) w sercu człowieka świadomego własnej grzeszności. Nie chce wyrzekać się Jezusa, wręcz przeciwnie – kocha Go przecież całym sobą, ale są momenty, w których trudno mu się do Niego przyznać i być z nim. Często jesteśmy tacy jak Piotr: gotowi zrobić wszystko dla Mistrza, zapewniający Go o swojej dozgonnej wierności: „Po odśpiewaniu hymnu wyszli w stronę Góry Oliwnej. Wtedy Jezus im rzekł: «Wszyscy zwątpicie we Mnie. […]». Na to rzekł Mu Piotr: «Choćby wszyscy zwątpili, ale nie ja!». […] «Choćby mi przyszło umrzeć z Tobą, nie wyprę się Ciebie»” (Mk 14, 26-27. 29. 31). Jednocześnie zasypiamy, gdy trzeba czuwać z Panem w godzinie Jego trwogi: „Potem wrócił i zastał ich śpiących. Rzekł do Piotra: «Szymonie, śpisz? Jednej godziny nie mogłeś czuwać?»” (Mk 14, 37). A czasem po prostu wypieramy się znajomości z Nim, kiedy okazuje się, że może to pociągać za sobą nieprzyjemne konsekwencje: „Kiedy Piotr był na dole na dziedzińcu, przyszła jedna ze służących najwyższego kapłana. Zobaczywszy Piotra grzejącego się [przy ogniu], przypatrzyła mu się i rzekła: «I tyś był z Nazarejczykiem Jezusem». Lecz on zaprzeczył temu, mówiąc: «Nie wiem i nie rozumiem, co mówisz». […] «Nie znam tego człowieka, o którym mówicie»” (Mk 14, 66-68. 71). Chwilę później gorzko tego żałujemy, zmagając się z wyrzutami sumienia: „Wspomniał Piotr na słowa, które mu powiedział Jezus: «Pierwej, nim kogut dwa razy zapieje, trzy razy Mnie się wyprzesz». I wybuchnął płaczem” (Mk 14, 72).
Bywamy też Piotrami, którzy nie potrafią znieść krzyża i nie dopuszczają do świadomości, że przez śmierć musi przejść Mesjasz, by potem zmartwychwstać: „A w tym co zewnętrzne uznany za człowieka, uniżył samego siebie, stawszy się posłusznym aż do śmierci, i to śmierci krzyżowej. Dlatego też Bóg wywyższył Go nad wszystko i darował Mu imię ponad wszelkie imię […]” (Flp 2, 7-9). Nie chcemy dać sobie umyć nóg, wiemy lepiej niż Nauczyciel, za którym przecież poszliśmy, ale też bez chwili zastanowienia biegniemy do pustego grobu, by na własne oczy zobaczyć to, czego uszy nie brały za prawdopodobne. Rzucamy się w wody jeziora, by jak najszybciej znaleźć się na jego brzegu, gdzie czeka już Zmartwychwstały, by zjeść z nami… śniadanie. Tacy właśnie jesteśmy.
Z wieloma postaciami pojawiającymi się w opisie Męki Pańskiej moglibyśmy się utożsamić, bo każda z nich mówi tak naprawdę o nas – w każdej z nich możemy się rozpoznać. Słuchając opisu Jezusowej drogi na Golgotę, nie mamy znaleźć tej jednej postaci, z którą moglibyśmy się dziś utożsamić. Sztuką jest dostrzec w tym coś więcej niż tylko swego rodzaju kronikę zbawczych wydarzeń czy też zebrane w jedno zeznania świadków. To jest przede wszystkim rysowana krzyżem Chrystusa mapa mojego serca, w którym do głosu dochodzi wiele z pojawiających się na drodze wiodącej na Golgotę osób – w zależności od tego, co aktualnie przeżywam, czego oczekuję i kim dziś po prostu jestem.
Mogę być Judaszem, który bliskość z Jezusem przeliczył na srebrniki. Mogę być arcykapłanem rozdzierającym szaty z oburzenia naprawdę Ewangelii, której nie potrafię z różnych powodów znieść. Mogę być jednym z szydzących z wszechmocy Boga, który jednak daje się zwyciężyć, który nie potrafi też zaradzić mojemu cierpieniu: „«Ej, Ty, który burzysz przybytek i w trzech dniach go odbudowujesz, zejdź z krzyża i wybaw samego siebie!». […] «Innych wybawiał, siebie nie może wybawić. Mesjasz, król Izraela, niechże teraz zejdzie z krzyża, żebyśmy widzieli i uwierzyli»” (Mk 15, 29-30. 31-32). Mogę być też nawracającym się setnikiem, który w ciemności krzyżowej śmierci ujrzał w Chrystusie blask Bożego synostwa: „Prawdziwie, ten człowiek był Synem Bożym” (Mk 15, 39). Mogę być wreszcie samym Jezusem, który woła (zdaje się, że w pustkę): „Boże mój, Boże mój, czemuś Mnie opuścił?” (Mk 15, 34). I doświadcza pustki śmierci, by potem zostawić po sobie pusty grób.
Autor: ks. Mateusz Tarczyński