Jezus bez krzyża, krzyż bez Jezusa
ks. Mateusz Tarczyński 15 września 2024, 09:10 źródło: https://deon.pl/
Spróbujmy spojrzeć na odczytywany dziś fragment z Ewangelii wg św. Marka oczami Apostołów. Dopiero co doświadczyli drugiego rozmnożenia chleba. Byli też świadkami kolejnego cudu, jakim było uzdrowienie niewidomego. Więc kiedy Jezus pyta ich, za kogo Go uważają to nie mogła paść inna odpowiedź niż ta, której udzielił w ich imieniu Piotr: „Ty jesteś Mesjasz” (Mk 8,29). I kiedy wydaje się, że wszystko dobrze się układa, to po raz pierwszy na działalność Mistrza z Nazaretu pada cień krzyża: „I zaczął ich pouczać, że Syn Człowieczy wiele musi wycierpieć, że będzie odrzucony przez starszych, arcykapłanów i uczonych w Piśmie; że zostanie zabity, ale po trzech dniach zmartwychwstanie. A mówił zupełnie otwarcie te słowa. Wtedy Piotr wziął Go na bok i zaczął Go upominać” (Mk 8,31-32).
Chyba nie powinniśmy się aż tak bardzo dziwić tym, że Piotr upomina Jezusa. Wydaje się, że to zwyczajny odruch przyjaciela, który próbuje wyrwać drugiego z pesymistycznego myślenia: „No coś Ty, daj spokój, nie będzie tak źle!”. Ale jest to też oznaka pewnego rodzaju zagubienia. Skoro tak to wszystko ma się skończyć, to po co my za Nim poszliśmy, zostawiając nasze dotychczasowe życie – czy to ma w takim razie w ogóle jakiś sens? Kim byłby jednak Jezus bez krzyża, jakiego chce Piotr? Pewnie można by Go wówczas nazwać jednym z proroków, ale z pewnością nie Mesjaszem. I tu pojawia się pytanie do nas: jakiego Jezusa pragniemy? Łatwo bowiem zatrzymać się na cukierkowym, śliczniutkim i sympatycznie mrugającym do nas „Jezusku” z obrazków przesyłanych z życzeniami dobrego dnia i smacznej kawusi, a dużo trudniej przyjąć Chrystusa przegrywającego na krzyżu. Wiemy, że krzyż to nie koniec, bo przecież Pan zmartwychwstał. Lecz żeby to mogło się stać, to najpierw musiał być… martwy, najpierw musiał doświadczyć śmierci – „i to śmierci krzyżowej” (Flp 2,8).
Dzisiejsza niedziela poprzedzona była w liturgii świętem Podwyższenia Krzyża Świętego, a przypada w dniu, w którym zazwyczaj obchodzi się wspomnienie Matki Bożej Bolesnej. Można by zadać pytanie: po co tyle o tym krzyżu, o tej śmierci, o cierpieniu i bólu? Czy chrześcijanie są cierpiętnikami? Czy nie potrafią czerpać radości z życia? Czy muszą być „panem marudą”, który psuje dobrą zabawę i zabiera uśmiech? Chrześcijanie mają być przede wszystkim realistami, którzy zarazem wierzą w Królestwo Boże, czyli w przyszłość, do której prowadzi krzyż. Niekiedy zarzuca się osobom wierzącym, że bujają w obłokach, a zabobony, którym się oddają, nie pozwalają im właściwie oceniać rzeczywistości. Czy nie jest jednak właśnie tak, że Jezus mówiący dzisiaj do nas otwarcie o tym, co ma Go spotkać, nie chce nas w ten sposób nauczyć realizmu? „Jeśli ktoś chce pójść za Mną, niech się zaprze samego siebie, niech weźmie krzyż swój i niech Mnie naśladuje. Bo kto chce zachować swoje życie, straci je; a kto straci swe życie z powodu Mnie i Ewangelii, zachowa je” (Mk 8,34-35). Cierpienie przyjdzie, każdy z nas go doświadczy w takim czy innym wymiarze. Otwartym pozostaje jedynie kwestia tego, w jaki sposób do cierpienia podejdziemy i czy będziemy je chcieli przeżyć w relacji z Jezusem.
Dlatego nie możemy przestać pytać samych siebie, czy krzyż jest dla nas drogą do nieba. Bo jeśli nie wierzę w życie wieczne, to z pewnością nie dostrzegę w krzyżu żadnego sensu. Bo wtedy on rzeczywiście nie ma sensu. Krzyż bez Jezusa, bez perspektywy nieba jest przerażający, odpychający i totalnie bezsensowny. Ale przecież w Ewangelii odnajduję coś całkiem innego – Jezusa, który na krzyżu zwycięża, choć wydaje się przegranym. Tylko miłość jest zdolna przezwyciężyć śmierć i tylko ona sprawia, że można żyć inaczej, kierując się inną logiką niż ta, którą podsuwa nam świat: „Podałem grzbiet mój bijącym i policzki moje rwącym mi brodę. Nie zasłoniłem mojej twarzy przed zniewagami i opluciem. Pan Bóg mnie wspomaga, dlatego jestem nieczuły na obelgi, dlatego uczyniłem twarz moją jak głaz i wiem, że wstydu nie doznam” (Iz 50,5-7). Jezus nie broni się przed przemocą, przed wyśmianiem, przed przyjęciem krzyża. A my chcemy wciąż walczyć o „swoje”, bo jesteśmy obrażani i poniżani. Łatwo jednak od obrony przejść do ataku, do agresji – a tego nam nie wolno, tego Ewangelia nie uczy. I to nie jest frajerstwo, jak chcieliby niektórzy, lecz życie według innej logiki, przeczenie temu, co robią „wszyscy”, pójście pod prąd. Właśnie to ma fascynować innych, to ma pociągać do Chrystusa.
Tymczasem próbujemy niekiedy, tak jak Piotr, tworzyć Boga według własnego pomysłu, pisać Ewangelię według logiki tego świata. Co nam wtedy zostanie? Jezus bez krzyża i krzyż bez Jezusa. Zostanie nam moralny system, według którego będziemy próbowali żyć i któremu będziemy próbowali sprostać. Chrześcijaństwo nie jest jednak religią, w której chodzi jedynie o to, by być dobrym człowiekiem, ale to relacja z Ojcem, w której On mnie przeprowadza przez cierpienie i śmierć aż do zmartwychwstania – w której idę śladami Jezusa. O to w tym wszystkim chodzi. Bo żeby być dobrym człowiekiem, nie potrzebuję krzyża, nie potrzebuję Boga. Chrześcijanin to ktoś, kto uznaje, że potrzebuje Zbawiciela. My jednak niekiedy szukamy tylko „zabawicieli”, czyli ludzi, którzy w jakiś sposób umilą nam czas, zaciekawią nas i być może nawet nas czymś zainspirują. Ale chwilę później o nich zapominamy, bo nie są oni w stanie odpowiedzieć na najgłębsze nasze pragnienia.
Pytanie, które zadaje Jezus swoim uczniom, jest bardzo poważne i potrzebne: „A wy za kogo Mnie uważacie?” (Mk 8,29). Odpowiadają właściwie, ale wciąż niewłaściwie rozumieją swoją własną odpowiedź. Dopiero będą w sobie rozwijać świadomość tego, kim tak naprawdę jest Mesjasz. Jezus im to tłumaczy, zapowiada, ale potrzebne jest jeszcze doświadczenie, przejście wraz z Nim drogi krzyżowej. Najpierw przebędą ją jako uczniowie, zlęknieni i zdezorientowani, ale kiedy już zobaczą moc zmartwychwstania i otrzymają Ducha Świętego, nie będą wahali się stawić czoła własnemu krzyżowi.
Tego pytania potrzebujemy dzisiaj i my – określenia, kim jest dla mnie Jezus. Czy naprawdę znam Chrystusa, czy tylko Go sobie projektuję? To naprawdę ustawia całą relację do Niego. To ma być także punkt wyjścia w codziennym rachunku sumienia, pozwalający na całkowitą szczerość, zaufanie i stanięcie w prawdzie o sobie samym. Niech to pytanie otwiera mój dzień i niech go zamyka. Czy udaje mi się naśladować tego, który jest moim Zbawicielem, czy żyję tak, żeby inni uwierzyli w Niego, bo zobaczą Go w moim działaniu? „Jaki z tego pożytek, bracia moi, skoro ktoś będzie utrzymywał, że wierzy, a nie będzie spełniał uczynków? (…) Tak też i wiara, jeśli nie byłaby połączona z uczynkami, martwa jest sama w sobie” (Jk 2,14.17). To jest nasz zadanie: przejść od usłyszanych od Jezusa słów do czynów, a czynami wskazywać na Żywe Słowo.
Autor: ks. Mateusz Tarczyński