Zatwardziałe serce
ks. Mateusz Tarczyński 6 października 2024, 09:25 źródło: https://deon.pl/
Wydaje się, że kluczem do zrozumienia dzisiejszej liturgii słowa, jest odpowiedź, jakiej Jezus udziela w rozmowie z faryzeuszami dopytującymi o nierozerwalność małżeństwa: „Przez wzgląd na zatwardziałość serc waszych napisał wam to przykazanie” (Mk 10, 5). Czym jest zatwardziałe serce? Jaki jest człowiek o takim sercu?
Zatwardziałość serca można rozumieć jako bycie bezdusznym i nieczułym, ale chyba najlepiej definiuje ją słowo „nieugięty”. Człowiek, który ma zatwardziałe serce, po prostu nie szuka współpracy – ani z ludźmi, ani z Bogiem. Nie dąży do porozumienia, jest z innymi w wiecznym konflikcie i nie jest zdolny do żadnego dialogu. Raczej wiecznie szuka zaczepki i okazji do tego, żeby wykładać swoje racje, nawet jeśli cały świat by się z nimi nie zgadzał, a najprostsza logika obalałaby postawione tezy. Taki człowiek żyje trochę własnym świecie, nie dopuszczając do swych uszu i do serca głosu Boga i innych ludzi.
Zapytany o to, czy małżeństwo rzeczywiście uważa za absolutnie nierozerwalne, Jezus odnosi się do początków. Powiedzielibyśmy potocznie, że zaczyna faryzeuszom wystawiającym Go na próbę tłumaczyć wszystko „od Adama i Ewy”: „Lecz na początku stworzenia Bóg stworzył ich jako mężczyznę i kobietę: dlatego opuści człowiek ojca swego i matkę i złączy się ze swoją żoną, i będą oboje jednym ciałem. A tak już nie są dwojgiem, lecz jednym ciałem. Co więc Bóg złączył, tego niech człowiek nie rozdziela” (Mk 10, 6-9). Chrystus wraca do przyczyny, do pierwotnego stanu między mężczyzną i kobietą. Ktoś mógłby powiedzieć, że to trochę bez sensu, bo to takie tkwienie w idylli, do której nie ma już przecież powrotu. Nie idzie o to, żeby udawać, że w naszych międzyludzkich relacjach nie ma grzechu – wszyscy bowiem jesteśmy nim skażeni. Chodzi jednak o to, żeby w tych początkach dostrzec prawdziwą naturę człowieka, tę jeszcze nieskażoną, czyli tę, która jest darem od Boga. Grzech nie należy do natury człowieka, który został stworzony jako dobry. Grzech jest złem, więc czymś nienaturalnym, czymś spoza nas, na co się konkretnie decydujemy lub czego konsekwencji doświadczamy, gdy spotka nas zło ze strony innych ludzi.
Do naszej prawdziwej natury możemy dotrzeć dzięki Bożemu przebaczeniu. Serce oczyszczone z grzechów jest w stanie dostrzec dobro w sobie i w innych, a przez to widzieć Boże działanie, widzieć, co pochodzi od Niego, w czym On „maczał palce”. Psalm, który dziś jest odśpiewywany podczas liturgii, jest spojrzeniem na międzyludzką miłość czystymi oczyma: „Małżonka twoja jak płodny szczep winny w zaciszu twego domu. Synowie twoi jak oliwne gałązki dokoła twego stołu” (Ps 128, 3). Tam nie ma grzechu, nie ma rozłamu, ale jest czysta miłość. Wydaje się to wręcz nierealne, bo przecież raczej niemożliwym jest spotkać rodzinę, w której nie byłoby grzechu. Kiedy jednak śpiewa się o zakochaniu, nawet jeśli są to zwyczajne popowe piosenki, to zwykle pojawia się w nich ten pierwiastek idealizowania. Bo zakochanie sprawia, że bardziej zwracamy uwagę na to, co dobre i piękne w osobie, do której wzdychamy. Przebaczenie, będące przecież doświadczeniem prawdziwej miłości, pozwala na więcej – na rozróżnienie tego, co dobre i będące darem Boga, od tego, co jest zaprzeczeniem Bożego działania. Otrzymane od Boga przebaczenie sprawia, że serce człowieka mięknie i zaczyna rozumieć, że potrzebuje Ojca.
Dopełnieniem nauki Jezusa o pierwotnym rozumieniu małżeństwa jako nierozerwalnego, co tak naprawdę było tylko punktem wyjścia do dużo szerszej dyskusji, jest scena, w której Jezus wziął dzieci „w objęcia, kładł na nie ręce i błogosławił je” (Mk 10, 16). Mistrz z Nazaretu stwierdza: „Kto nie przyjmie królestwa Bożego jak dziecko, ten nie wejdzie do niego” (Mk 10, 15). Przyjąć Królestwo Boże jak dziecko – to znaczy mieć relację z Ojcem. Bez tego wciąż będziemy mieli zatwardziałe serca, czyli takie, które nikogo nie potrzebują, bo uważają, że są samowystarczalne. Dzisiaj świat nam powie, że wiara to zależność, od której trzeba się wyzwolić, bo Bóg nas ciemięży przykazaniami. My jednak mamy w nich zobaczyć wyzwolenie, drogę do miłości względem siebie i innych. Bóg jest Ojcem, który chce dobra swoich dzieci, który chce im pokazać, kim naprawdę są.
Pierwsze czytanie pokazuje też, że ludzie potrzebują siebie nawzajem, że kluczem do miłości jest dostrzec w drugiej osobie kogoś równie godnego – partnera do budowania relacji: „ I tak mężczyzna dał nazwy wszelkiemu bydłu, ptakom podniebnym i wszelkiemu zwierzęciu dzikiemu, ale nie znalazła się pomoc odpowiednia dla mężczyzny” (Rdz 2, 20). Muszę uznać, że potrzebuję innych, by rozwijać się – potrzebuję „pomocy”, która tak naprawdę jest pomocą od samego Boga, bo to On dał życie człowiekowi. Mamy zapisane w swoim duchowym DNA to, że potrzebujemy siebie nawzajem, że jesteśmy istotami relacyjnymi. A relacja zakłada wzajemność, czyli dzielenie się dobrem, które mam w sobie. To, co jest mi dane, nie jest tylko dla mnie, lecz także dla innych – począwszy od mojego życia, poprzez moje talenty i zalety. Widzimy to w Chrystusie, który żył dla nas, umierał dla nas i dla nas powrócił zwycięski z grobu.
„Przystało bowiem Temu, dla którego wszystko i przez którego wszystko istnieje, który wielu synów do chwały doprowadza, aby przewodnika ich zbawienia udoskonalił przez cierpienia” (Hbr 2, 10). Właśnie drugie czytanie uświadamia nam, że kiedy Jezus, przypominając o prawdziwym znaczeniu przykazań, podnosi na powrót moralną poprzeczkę, to nie robi tego z pozycji kogoś, kto od nas wymaga i potem obserwuje, czy dajemy radę postawionym zadaniom, by potem na koniec rozliczyć nas z wykonanej pracy i z zaniedbanych obowiązków. Nauczyciel z Nazaretu wskazuje na ideały, byśmy zaczęli patrzeć w niebo i, tęskniąc zanim, chcieli podjąć wyzwanie miłości. Ale przede wszystkim mówi nam o rzeczach trudnych i często zderzających się z naszymi zatwardziałymi sercami dlatego, że ma zamiar nam w tym pomóc.
I znów wracamy do relacji osobowej z Bogiem. Wypełnienie przykazań w takiej mierze, w jakiej mówi nam o nich Jezus, staje się możliwe jedynie wtedy, gdy będziemy żyli z Nim w bliskiej więzi, dając się poprowadzić Jego łasce. I tylko wówczas znajdziemy motywację do tego, żeby próbować żyć według ewangelicznych ideałów. Nie ma motywacji bez relacji. W przeciwnym razie Dobra Nowina pozostanie jedynie kodeksem zasad moralnych, które może nawet są piękne i wzniosłe, ale nierealizowalne. Bo nie ma realizacji bez relacji.
Jeśli nie będziemy mieli głębokiej relacji z Bogiem, to utopią będzie się nam wydawało niebo i wszystko, co będziemy słyszeć o życiu wiecznym. Będziemy woleli zostać na ziemi, bo niebo będzie zbyt wielkim ryzykiem. Dlatego Bóg staje przed nami w Jezusie Chrystusie – prawdziwym człowieku! – żebyśmy wykrzyknęli jak pierwszy mężczyzna na widok pierwszej kobiety, że oto Ten jest właśnie „kością z moich kości i ciałem z mego ciała” (Rdz 2, 23). On stał się równy nam, choć jest nieskończenie większy. Zniżył się, byśmy uwierzyli, że nasze miejsce jest wyżej niż nam się wydaje: „Tak bowiem Ten, który uświęca, jak ci, którzy mają być uświęceni, od Jednego wszyscy pochodzą. Z tej to przyczyny nie wstydzi się nazywać ich braćmi swymi” (Hbr 2, 11). Nie musimy się czołgać po ziemi, możemy z podniesioną głową marzyć o niebie i zacząć unosić się do niego już teraz.
Autor: ks. Mateusz Tarczyński