Życie z poczuciem sensu i w bliskości Boga
Życie z poczuciem sensu i w bliskości Boga nie jest zarezerwowane dla mistrzów ascezy
Agata Rusek 17 października 2024, 10:57 źródło: https://deon.pl/
Kilka lat temu na rekolekcjach dla małżonków zdarzyło mi się powiedzieć, że marzę o tym, by zostać świętą. Jakież było moje zdziwienie, gdy okazało się, że deklaracja ta wywołała spore poruszenie zebranego audytorium! Niektórzy chichotali z pobłażliwym uśmiechem, niektórzy kpili, a niektórzy otwarcie się dziwili – „Ty tak serio?”. A mnie kołatało w głowie: „Ale skąd te reakcje? Przecież wszyscy jesteśmy wezwani do świętości”.
Wspominam tę sytuację, myśląc o zbliżającej się Uroczystości Wszystkich Świętych. Jak myślicie? O czym częściej będziemy dyskutować w najbliższych dniach w naszej „kato-bańce”: o tym „przebrzydłym Halloween” czy o radości świętych obcowania? Osobiście obawiam się, że emocje prędzej wzbudzi w nas relacja z tej czy innej imprezy w stylu „Monster Party” niż refleksja na temat: „Czy świętość to droga dla mnie?”. I zastanawiam się, czy to właśnie te emocje nie stanowią dziś największego wyzwania. Bo mam wrażenie, że jeśli nawet świętość i życie wieczne funkcjonują w świadomości katolików, to w wymiarze powszechnym kojarzą się albo z męczeństwem, albo z niedoścignionym wzorem, albo z czymś zarezerwowanym tylko dla osób konsekrowanych. Rzadko kiedy: ze zwykłym, powszednim życiem i osobistym powołaniem.
Święty to nie znaczy idealny i bez wad
Pamiętam, jak kilka dni po ślubie trafiła mi w ręce jakaś stara książka z żywotami świętych małżonków Kościoła katolickiego. O święta Perpetuo! Czegoś tak zniechęcającego do instytucji małżeństwa nigdy przedtem i nigdy potem już nie czytałam. Jej bohaterami były pary wyniszczone fizycznie ciągłą służbą swoim dzieciom i innym ludziom, poświęcające każdą wolną chwilę na modlitwę, kontemplację i mistyczne uniesienia, praktykujące częstą wstrzemięźliwość seksualną i co rusz podejmujące dzieła pokutne. Krótko mówiąc: nuda, krew, pot i łzy. Przyznaję bez bicia – absolutnie się w tym gronie nie widziałam ani widzieć nie chciałam. Książka ta szybko trafiła więc na najwyższą półkę w naszej domowej biblioteczce, a ja zaczęłam szukać jakichś bardziej zachęcających wzorów dla swojego małżeństwa. Dość szybko przekonałam się, że właściwie znalezienie ich wcale nie jest trudne. Wszystko dlatego, że zaczęłam dostrzegać wokół siebie – w rodzinie, w pracy, na sąsiedztwie – małżeństwa, które cicho i bez ostentacji trwały w zgodnych, dobrych związkach. Takich, w towarzystwie których człowiekowi od razu chciało się żyć bardziej, lepiej, piękniej. I ciągle wracam do tej właśnie intuicji – świętość to coś, co musi pociągać ku lepszemu życiu.
Sama ciągle przekonuję się, że święci nie są jakimś niebywałym unikatem czy gatunkiem skazanym na wymarcie. Sęk w tym, że ich pełne miłości życie często łatwo nam umyka sprzed oczu, bo jest tak „nudne” i zwyczajne jak oddychanie. I … nieidealne! A w naszym przestymulowanym wrażeniami świecie mamy skłonność zwracać uwagę tylko na fajerwerki, więc często zakładamy, że jeśli ktoś ma być dla nas wzorem, to musi być idealny. Tyle, że ludzie, którzy każdego dnia obdarowują świat cierpliwością, łaskawością, nadzieją, wcale nie muszą być wolni od kłótni, cierpienia czy życiowych potknięć. Istota ich świętości nie tkwi w braku wad, ale w tym, że idą przez życie, dobrze czyniąc i trzymając się usilnie Pana Boga. I to jest coś, co naprawdę sprawia, że człowiek zaczyna myśleć: „Też bym tak chciał”, a to kieruje wzrok tam, gdzie trzeba – ku Źródłu.
Problem w tym, że świętość kojarzy się nijako
Problem jednak bywa i taki, że świętość się w ogóle nijak człowiekowi nie kojarzy. Albo jeśli nawet, to z jakąś abstrakcyjną wizją ludzi w aureolach – dziwaczną, nudną, obcą. O takich rzeczach nie chce się myśleć. W takim towarzystwie nie bardzo się człowiek widzi. I może to właśnie jest jeszcze większe zadanie dla nas, współczesnych chrześcijan. By świętość ściągnąć na ziemię, wyciągnąć z pozłoconych ramek i pokazać jako styl życia, jako drogę, którą warto truchtać w określonym kierunku. Oczywiście by tak się działo, to osoba wierząca musi znaleźć tę chwilę i się zastanowić. Czy ja rzeczywiście chcę do nieba? Co czuję, gdy myślę o życiu wiecznym? Co widzi we mnie Bóg? Kim dla Niego jestem? Jaki jest sens mojego życia? Gdzie chcę dojść na końcu swoich ziemskich dni?
Sama rozprawiłam się z pielęgnowaną przez lata w mojej głowie dość infantylną wizją życia wiecznego dopiero wtedy, gdy na serio zmierzyłam się z tymi pytaniami. Poświęciłam czas, by je rozważyć i rozeznać na modlitwie. Więc gdy dziś głoszę wszem i wobec, że bardzo pragnę być świętą (dokładnie: świętą Agatą od Jezusa Żartobliwego), to wynika nie tylko z głębokiego przekonania, że świętość jest najlepszym sposobem na sensowne przeżycie życia tu na ziemi, ale przede wszystkim z ogromnej, odkrytej głęboko w sercu tęsknoty. Za Bogiem, który jest, który jest Miłością i który na mnie czeka z otwartymi ramionami. I gdy w tym kontekście patrzę na to, co przede mną, to nie umiem nie myśleć o wierze, o zaproszeniu do bycia w relacji ze Stwórcą inaczej jak o czymś absolutnie, niewiarygodnie fascynującym i fantastycznym.
Życie w pełni, w pokoju, w poczuciu sensu
Staram się zatem żyć tak, by tym, którzy są mi dani (moim bliskim, przyjaciołom, znajomym) świętość pokazywać jako mój osobisty wybór i marzenie. Ale nie takie z kategorii „nie do zrealizowania”, jakiś pułap, do którego człowiek dniami i nocami próbuje doskoczyć, tylko takie, na które ma się całkowity wpływ przez to, że codziennie świadomie wybiera się Pana Boga i życie blisko Niego. W małych, prozaicznych gestach i decyzjach. Lubię o Nim mówić i jestem głęboko przekonana, że tego pokazywania, że świętość jest sexy, nigdy dość. Zwłaszcza dzisiaj, gdy otacza nas taka kakofonia zła, brudu i niegodziwości. Gdy więc patrzę na moją codzienność przeżywaną w odniesieniu do tego, co słyszę w Kościele, co czytam w Piśmie Świętym, co odkrywam na modlitwie i w sakramentach – widzę życie w pełni, w pokoju, w radości, w poczuciu, że ono ma sens i cel. I wiem, że nasz Ojciec w Niebie nie zarezerwował tego dla garstki wiernych, tylko zaprasza na tę ucztę każdego.
Stąd też może to moje głębokie przekonanie, że warto od czasu do czasu pokazywać, że pobożność, wiara, wspólnota, Kościół – to nie jest przestrzeń gromadząca tylko i wyłącznie cichych, spokojnych i kontemplacyjnie nastawionych do życia ludzi. Czasem naszym świadectwem zmierzania ku świętości może być to, że za szałową kiecką, garniturem od Brunello Cucinelli czy nieco szaloną ekspresją kryje się wierzący, regularnie praktykujący katolik, który samym swoim byciem próbuje pokazać światu: „Hej, ta radość nie bierze się znikąd, ja ją mam od Niego”.
Świętość to pragnienie bliskości Boga
Każdego dnia odmawiam dziesiątkę różańca za nasze dzieci. Zawsze zaczynam tę modlitwę prośbą: „Oby Borys, Nadia, Iwan i Miszka nigdy nie chcieli się od Ciebie oddalić, Panie”. I uśmiecham się do tej myśli za każdym razem – bo ona jest wielkim odkryciem mojego macierzyństwa. Oni naprawdę nic więcej do szczęścia nie potrzebują. Tylko pragnienia, by być blisko Pana. W związku z tym choć z szacunkiem rozmawiamy i poznajemy żywoty różnych świętych Kościoła katolickiego, to zawsze dużo czasu poświęcamy na to, by spróbować za ikoną dojrzeć człowieka i jego historię. Wszystko po to, by z świętości nie zrobić etykietki, a odkrywać w niej zaproszenie do poszukiwania własnej tożsamości i dobrego przeżywania własnego życia w bliskości ze swoim Stwórcą. Zresztą Kościół coraz częściej pokazuje, że droga do świętości to nie muszą być tylko i wyłącznie wyjątkowe praktyki religijne, heroiczne męczeństwo czy nadzwyczajne cuda. Współcześni święci – jak np. Inez i Henry Consolani, małżeństwo, które po prostu pięknie i wiernie się kochało i byli zwyczajnie pobożni i dobrzy dla bliźnich – to przypomnienie, że niebo nie jest zarezerwowane dla wybranych mistrzów ascezy. Ono jest zaproszeniem dla każdego z nas. I to – nie tylko w naszej kato-bańce – powinien być nasz zwykły, codzienny „przekaz dnia”.
Autor: Agata Rusek