Oczekuj na niebo

Ks. Grzegorz Strzelczyk: Nie widzę, żeby wśród przykazań, które Jezus zostawił, było przykazanie „oczekuj na niebo”

Piotr Kosiarski 3 grudnia 2024, 10:22 źródło: https://deon.pl/

Nie oczekuj, kochaj! Ks. Grzegorz Strzelczyk o miłości i sensie czuwania.
„Nie widzę, żeby wśród przykazań, które Jezus zostawił, było przykazanie »oczekuj na niebo«. Jest za to: »będziesz miłował bliźniego swego, jak siebie samego«. W zachętach Jezusa rzeczywiście pojawia się »czuwanie«, ale ma nas ono nakierowywać na człowieka, który jest obok. Innymi słowy Jezusowi nie chodzi o to, byśmy »czuwali, oczekując« tylko »czuwali, kochając«” – mówi ks. dr Grzegorz Strzelczyk.
• Ks. Grzegorz Strzelczyk podkreśla, że Adwent to nie tylko oczekiwanie na „niebo”, ale przede wszystkim czas budowania miłości i wspólnoty w codziennym życiu.
• Jezus nie głosił wiary opartej na strachu przed piekłem czy pragnieniu raju, lecz na autentycznej miłości bliźniego i służbie innym.
• Chrześcijaństwo przekracza ramy religii jako systemu, wzywając do głębszej, osobistej relacji z Bogiem i ludźmi.
• Ks. Strzelczyk zachęca do konkretnego działania na rzecz innych, co jest kluczowe dla życia zgodnego z nauką Jezusa.

Wśród przykazań, które Jezus zostawił, nie ma przykazania „oczekuj na niebo”

Piotr Kosiarski: Adwent to czas oczekiwania na powtórne przyjście Chrystusa. Czy warto myśleć o tym czasie również w kategoriach oczekiwania na niebo?
Ks. Grzegorz Strzelczyk: Nie widzę, żeby wśród przykazań, które Jezus zostawił, było przykazanie „oczekuj na niebo”. Jest za to: „będziesz miłował bliźniego swego, jak siebie samego”. W zachętach Jezusa rzeczywiście pojawia się „czuwanie”, ale ma nas ono nakierowywać na człowieka, który jest obok. Innymi słowy Jezusowi nie chodzi o to, byśmy „czuwali, oczekując” tylko „czuwali, kochając”. W związku z tym myślenie o niebie, jest dla mnie trochę stratą czasu. Ja bym wolał zachęcać do tego, by ludzie dbali tu i teraz o relacje z Bogiem, bliźnimi oraz by w nie inwestowali. Reszta – jako konsekwencja – zrobi się sama. To, co będzie później, nieuchronnie przyjdzie. Nie mamy nad tym kontroli.
Myślę, że podczas celebrowania Adwentu, akcent powinien być położony na to, czy ja rzeczywiście pragnę Boga i bliźnich. Tym jest właśnie chrześcijańskie „czuwanie”. Jeśli idzie się na roraty, macha lampionem, a później przychodzi do pracy, spotyka bliźniego i się go nie pragnie, to roraty niewiele w nas zdziałały.

Zbyt intensywne koncentrowanie się na niebie może być pułapką?
– Myślenie o niebie w ogóle jest pułapką. Żyjemy tu i teraz. Oznacza to, że Boga, podobnie jak bliźniego – powinniśmy kochać ze względu na Niego samego. Nie ze względu na nagrodę, która na nas czeka. Funkcjonujemy cały czas w oparciu o zasadę kija i marchewki, główny sposób „tresowania” małych ludzi. Kara i nagroda. Tak naprawdę to nie my wymyśliliśmy ten mechanizm, tylko ewolucja. Mamy ten straszliwy mechanizm wbudowany w siebie i nie jesteśmy w stanie go całkiem odrzucić. I łatwo nam używać tego lewarka „nagroda wieczna – kara wieczna”, jako sposobu na dyscyplinowanie ludzi. Niestety robią to religie.

Co Ksiądz ma na myśli?
– Mechanizm kary i nagrody bywa zagospodarowywany religijnie do panowania nad ludźmi, co było słusznie piętnowane przez Marksa. Chrześcijaństwo generalnie głosi coś zupełnie innego: mamy miłować tu i teraz, bo to jest decydujące. Nie mamy więc żyć tym, czy będziemy w niebie, czy nie. Mamy żyć miłością ze względu na drugiego człowieka. Kwestia ta jest wyraźnie widoczna na Soborze Trydenckim, gdy w 1551 roku powstaje dekret o spowiedzi. Jest w nim mowa o klasycznym już wtedy rozróżnieniu między dwoma rodzajami skruchy – tym, który jest relacyjny i tym, który jest ze strachu przed piekłem.

Żal doskonały i niedoskonały.
– Ten „doskonały”, relacyjny, gładzi grzechy, zanim penitent dojdzie do konfesjonału. Tak mówi – prawie dosłownie – ten tekst. Relacyjność przeżywania miłości ma taką siłę. Strach przed piekłem też jest jakimś motywatorem, ale po nim trzeba się spowiadać (śmiech). Jeżeli więc chcemy przeżywać chrześcijaństwo zgodnie z tym, do czego zachęca nas Jezus, róbmy to w naszej codzienności. Mam za przeproszeniem gdzieś kwestie piekła i nieba, bo wyście przyszli. To jest ważne. Za chwilę wyjdziecie i będę mógł znowu ignorować wasze istnienie, ale teraz jesteście.

Jak będzie wyglądało niebo?

A gdybyśmy jednak spróbowali na chwilę skoncentrować się na niebie? W Katechizmie Kościoła Katolickiego czytamy, że jest ono „doskonałym życiem z Trójcą Świętą” oraz „celem ostatecznym i spełnieniem najgłębszych dążeń człowieka, stanem najwyższego i ostatecznego szczęścia” (KKK 1024).
– Mamy też biblijne metafory, które mówią o uczcie, bankiecie, świętowaniu wesela itd. Idąc po linii tych metafor i obietnic, że tam zostanie otarta wszelka łza i już nie będzie cierpienia, pojawia się z jednej strony wolność od udręki i idea maksymalnego stanu szczęścia z drugiej. Gdyby więc wydestylować to, co jest orędziem biblijnym, zobaczymy dwie rzeczy, które możemy powiedzieć o niebie z dość dużą pewnością: kres cierpienia oraz maksymalnie możliwe dla człowieka szczęście z Bogiem i z innymi.

Jest to dość abstrakcyjny obraz.
– Jest to abstrakt w tym sensie, że każda kultura różnie wyobraża sobie stan szczęścia. A ponieważ wiemy, że obrazy biblijne są metaforami i w związku z tym są uwarunkowane kulturowo, wiemy też, że nasze wyobrażenia o tym, jak będzie w niebie, również są uwarunkowane w taki sam sposób. Dlatego najlepszą puentą jest to, że „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało, ani serce człowieka nie zdołało pojąć, jak wielkie rzeczy przygotował Bóg tym, którzy Go miłują” (1 Kor 2,9). W związku z tym, jeżeli sobie wyobrazimy jakiś stan szczęścia, albo mamy jego doświadczenie, to należy to sobie zmultiplikować przez nieskończoność podniesioną do potęgi nieskończonej i wtedy mniej więcej będziemy mieli to, o co nam chodzi.

W jednym z wywiadów powiedział Ksiądz, że „po drugiej stronie jest materia! Inna niż ta, którą mamy teraz. Ciała również będą ciut inne niż teraz. Ale istnieje ciągłość między tym światem a tamtym. Tyle że Pan Bóg przeniesie go do wersji 2.0. Podciągniętej, ulepszonej”. Jak rozumieć te słowa?
– Biblijny fundament naszego przekonania o przemianie rzeczywistości jest najwyraźniej widoczny w słowach świętego Pawła o tym, że rzeczywistość zostanie przemieniona. Ci, których zastanie paruzja, również zostaną przemienieni.

Przemienią się, nie przechodząc przez śmierć?
– Święty Paweł mówi, że „zmarli w Chrystusie powstaną pierwsi. Potem my, żywi i pozostawieni, wraz z nimi będziemy porwani w powietrze, na obłoki naprzeciw Pana, i w ten sposób zawsze będziemy z Panem” (1 Tes 4,16-17). Paweł, na etapie Listu do Tesaloniczan, oczekuje paruzji „już”. Założenie jest więc takie, że stanem ostatecznym jest stan po zmartwychwstaniu ciała. Wystarczy zajrzeć do wyznania wiary: „Wierzę w ciała zmartwychwstanie i życie wieczne”. Życie wieczne następuje więc po zmartwychwstaniu ciała, a to oznacza, że tam jest jakiś rodzaj materii. Pojawia się jednak pytanie, jak głęboka będzie przemiana kosmosu. Czy zmienią się tylko główne stałe fizyczne, bo Bóg „przestawi wajchę” w głównych twierdzeniach fizyki i powstanie nowy wszechświat? Bo na przykład cząsteczki jednowartościowe przestaną się odpychać i zaczną się przyciągać? I już mamy zupełnie inną rzeczywistość. Albo po prostu będzie to jeszcze coś innego, czyli jakby przejście do stanu, który nie ma nic wspólnego z dzisiejszą fizyką. Teoretycznie też tak może być. Natomiast wnioskujemy o tym stanie, znaczy o jego ewentualnych właściwościach i o tej ciągłości pomiędzy jednym i drugim, na podstawie zmartwychwstania ciała Jezusa.

Jakie ciała będziemy mieć w niebie?

W Piśmie Świętym czytamy, że w czasie spotkań z apostołami zmartwychwstały Chrystus jest jakby odmieniony, Jego ciało zachowuje się inaczej, pojawia się „mimo drzwi zamkniętych” (J 20,26). W dodatku Jezus je z uczniami posiłki.
– Te opisy to wszystko, co wiemy na temat ciała po zmartwychwstaniu. Możemy ewentualnie spekulować na ich podstawie, ale musimy wtedy założyć jakąś antropologię jako korelat takiej spekulacji. Innymi słowy, aby wyprowadzić z tych obrazów jakieś dalsze wnioski, musimy je nałożyć na jakąś antropologię, a chrześcijaństwo nie ma jednego, twardego i zamkniętego modelu antropologicznego. Więc takie gdybanie jest, delikatnie mówiąc, mało skuteczne poznawczo.

A jednak istnieje ciągłość między tym światem a przyszłym.
– To prawda, jest ona ewidentna. Po pierwsze dlatego, że Jezus ma ślady po ranach i to jest mocno zaakcentowane. Po drugie – jest dotykalny, żywy, fizyczny, może jeść posiłki, ale jednocześnie posiada właściwości, które są pozaludzkie, na przykład pojawianie się i znikanie. Można tu bardziej zaakcentować „objawianie się”, bo jeśli popatrzymy na język biblijny, zauważymy, że jest on bardziej związany z „objawianiem się” Boga. Mamy więc ludzkie ciało, które się objawia na sposób Boży. I to już jest w ogóle poza skalą. Oczywiście, jeżeli popatrzymy na teologów klasycznych, zauważymy, że oni próbowali te kwestie wyjaśniać. Scholastyka miała na przykład wypracowane cechy ciała po zmartwychwstaniu. Pojawiały się natomiast spekulacje na temat tego, czy ciało po zmartwychwstaniu będzie miało części, które nie będą już potrzebne, na przykład narządy rodne. Święty Tomasz uważał, że istnieje integralność ciała. Innymi słowy ciało po zmartwychwstaniu będzie takie, jakim stworzył je Bóg. Pojawiają się jednak kolejne pytania, na przykład o jelita. Tomasz odpowiadał, że jelita również będą, ale wypełnione szlachetnymi płynami.

Integralność, o której mówił Tomasz to jedno. Ale trudno wyobrazić sobie, że ktoś, kto urodził się niepełnosprawny, będzie w niebie jeździł na wózku inwalidzkim.
– Zgadza się, trudno. Ale tego nie wiemy. Nie obiecam, że tak będzie, bo potem ludzie przyjdą do mnie po sądzie ostatecznym z pretensjami. Kłopot, który mamy z ciałem, polega na tym, że jego ewentualne upośledzenie, upośledza nas komunikacyjnie i życiowo. Ale gdyby nie upośledzało? Być może w nowej fizyce upośledzenia przestaną być upośledzeniami? Jezus nadal ma otwarty bok, rany w rękach, ale jakoś Mu to nie przeszkadza. Być może jest to taki rodzaj materii, w którym to, co jest mocno tożsamościowe, zostaje. Na przykład ktoś, kto urodził się bez kończyny, dalej jej nie ma, ale nie stanowi to żadnego problemu… Nie wiem tego na pewno, nie chcę obiecywać odrośnięcia kończyn po zmartwychwstaniu, bo potem będzie na mnie (śmiech).

Marcin Jakimowicz opublikował kiedyś na łamach Gościa Niedzielnego artykuł pod tytułem „Wersja 2.0”. Napisał w nim: „Skoro na tym »gorszym ze światów« Bóg stworzył takie zapierające dech w piersiach »okoliczności przyrody«, czy w niebie nie miałby ich powtórzyć? W wersji ulepszonej, odartej ze zła? To jedynie intuicja. Ale – wierzę – prawdziwa”.
– Jeżeli istnieje materia, a my mamy zdolność do jej percepcji, oznacza to, że w niebie prawdopodobnie jest jakaś estetyka w stanie harmonijnym i może być ona bardziej intensywnie przeżywana niż ta, która istnieje obecnie. Natomiast czy będziemy mieli przedłużone kanony piękna? Tego też nie wiem. Może się bowiem okazać, że do tej nowej fizyki będzie „podpięta” zupełnie nowa estetyka.

Gdy chrześcijaństwo „chudnie”, „przechyla” się ku Jezusowi

Wróćmy jeszcze do mechanizmu kary i nagrody. Wydaje się, że wciąż jest to motywator wielu ludzi.
– Z chrześcijaństwem jest tak, że w miarę jak rośnie, przechyla się ku religii. W miarę jak chudnie, przesuwa się ku Jezusowi.

A teraz chudnie?
– Tak i dlatego powoli przesuwamy się ku Chrystusowi. Bardzo trudno w dużej liczbie ludzi zaszczepić świadome życie Ewangelią. Prościej zbudować system religijny, który jest chrześcijańsko motywowany. Dlaczego? Bo w systemie religijnym zadziałają wszystkie atawizmy potrzeby religijnej, które mamy z ewolucji. Ale będzie to kompromis, bo wtedy trzeba zrezygnować z radykalizmu Ewangelii i zrobić taką „wyśrednioną wersję”.

Co Ksiądz ma na myśli?
– Mamy przykazanie „nie zabijaj”, ale karę śmierci można stosować. Mamy „oddaj życie za drugiego”, ale długi należy zwracać.

Racja. Większość ludzi nie żyje zgodnie z radykalizmem ewangelicznym.
– Dokładnie na tym polega religia. Służy ona realizacji atawistycznej potrzeby religijnej, a ona temu, by człowiek mógł przedłużyć gatunek. W tym sensie religia ma nas zabezpieczać, a nie popychać do miłości bliźniego kosztem siebie. Może za wyjątkiem przypadków chronienia potomstwa. Miłość nieprzyjaciół jest areligijna! Dlatego tak trudno „wbudować” ją w system religijny. Religia, która nienawidzi nieprzyjaciół, niestety zawsze będzie atrakcyjniejsza, bo jest bardziej religijna.

Chrześcijaństwo samo w sobie nie potrzebuje systemu religijnego?
– Jezus zdecydowanie przekracza religię. Ale w momencie, w którym ludzie gromadzą się, tworzą system. Nawet kiedy pięć osób siada do stołu, muszą wybrać krzesła. Organizowanie się jest więc nieuchronne i przeżywając chrześcijaństwo, nie da się obejść potrzeby religijnej. Papież Franciszek mówi jednak, że chrześcijaństwo nie utożsamia się z żadną kulturą, jest w swoim rdzeniu ponadkulturowe. Oznacza to, że orędzie Jezusa jest czymś, co przekracza. Problem w tym, że my w tym czystym stanie przekroczenia nie jesteśmy w stanie trwać. Zawsze skręcamy w kulturę, a zatem również w religię. Pojawia się tylko pytanie, jak bardzo. Jeśli skręcimy za ostro, to wpadniemy w magię, bo atawistyczna potrzeba religijna jest typowo magiczna. I to się niestety dzieje! W każdej przeciętnej parafii mamy część wiernych, która funkcjonuje absolutnie wewnątrz magicznej religijności. Tam chrześcijaństwa jest tylko trochę. Ono jest bardziej w warstwie deklaratywnej, niż w warstwie zrozumienia Ewangelii. Jednocześnie mamy ludzi, którzy są funkcjonariuszami instytucji wysokiego szczebla, a żyją ewangelicznie. Nie chodzi więc o to, czy mamy do czynienia z instytucjonalizmem czy nie. Chodzi raczej o to, że chrześcijanie w pierwszych wiekach byli przez wszystkich dookoła postrzegani jako ateiści, bo nie było u nich widać objawów standardowego, magicznego kultu religijnego, załatwiania spraw z Bogiem i tak dalej. Chrześcijaństwo nie służy samozadowoleniu, samozachowaniu i zabezpieczeniu bytu. Wystarczy przeczytać Ewangelię. Tam jest cały czas o tym, żeby przekraczać granice zabezpieczania siebie.

Chrześcijaństwo nie służy również przedłużaniu gatunku?
– Na pewno słabo się tym zajmuje. Dziś wiemy więcej o tym, czym jest związany z ewolucyjnym funkcjonowaniem mechanizm potrzeby religijnej, a naprawdę biologia ewolucyjna już na ten temat trochę powiedziała, wiemy też sporo o ewolucyjnych źródłach moralności. Jesteśmy nawet w stanie mniej więcej określić, jak działa ten mechanizm. A działa on u ludzi wierzących i niewierzących w Boga. Wiedząc to i spoglądając na Ewangelię, zauważymy, że kłóci się ona z tym mechanizmem i to wyraźnie. Jezus właściwie za to został zabity. Pamiętajmy, że chrześcijaństwo w Cesarstwie Rzymskim, aż do czasów Konstantyna, było mocno kontrreligijne. Dopiero pierwszy chrześcijański cesarz wciągnął je do oficjalnego mechanizmu religijnego. Wtedy też kapłański język przestał być metaforyczną formą mówienia o tym, że istnieje ciągłość ludu i posług w nim pomiędzy Starym a Nowym Testamentem.

Czy to znaczy, że przyjęcie chrześcijaństwa jako oficjalnej religii państwowej, chociaż położyło kres prześladowaniu wyznawców Chrystusa, nie było dla chrześcijaństwa dobre?
– Było korzystne, bo coraz więcej ludzi stawało się chrześcijanami. Problem polega jednak na tym, że jest mało rzeczy, które są tylko dobre albo tylko złe. Patrząc na III i IV wiek, zauważymy, że wewnątrz chrześcijaństwa działo się mnóstwo bardzo dobrych, absolutnie genialnych rzeczy. Ale jednocześnie uruchomiony został proces, który potem doprowadził do fatalnych w skutkach rzeczy. Także do prześladowania innych.

Kryzys, który Kościół przeżywa, wystarczy, by na nowo zbliżyć się do Chrystusa?
– Musimy sobie uświadomić, że przy tak intensywnych zmianach kulturowych konieczne jest bardzo wyraźne rozróżnianie tego, kto jest adresatem danego komunikatu. Osoby, które mają powiedzmy więcej niż 60 lat, mają określoną formę religijności, która często jest żywą wiarą, ale nabudowaną na dziedzictwie kulturowym. U nich nigdy nie dokonała się żadna decyzja. I nie ma w tym nic złego. Tam jest autentyczna wiara. Kolejne pokolenia, na przykład moje, raczej są już w wierze z decyzji. Z kolei młodsi od nas w wierze w ogóle nie są i co najwyżej ewentualnie rozważają, czy mogą w niej być. Dlatego jeżeli nie zaczniemy „karmić” różnych potrzeb ludzi, czyli jeśli nie zrezygnujemy z parafii jako uniwersalnego kombinatu, który robi jedną sztancę dla wszystkich, to będziemy akcelerować proces sypania się Kościoła. My go nie zatrzymamy, możemy go tylko trochę amortyzować. Pocieszające jest natomiast coś innego.

Co takiego?
– Żeby chrześcijaństwo zostało zauważone w Cesarstwie Rzymskim, musiało minąć jakieś 12 pokoleń. A kiedy już zostało zauważone, szacuje się, że chrześcijan było najwyżej kilkanaście procent. Oznacza to, że ewangelizowali oni z szybkością może 1,5 proc. na pokolenie. To zatem naprawdę całkiem dobry wynik. Szkoda, że my teraz tracimy w tempie 20 proc. na pokolenie. Ale myślę, że cel duszpasterski nie jest taki, by liczba chrześcijan wzrastała o 20 proc. na pokolenie tylko o 1,5 proc. Ojcowie apostolscy mieli właśnie taką „wydajność”.

Autor: Piotr Kosiarski

 

Skip to content