Topniejącej liczby wiernych nie można ignorować

Topniejącej liczby wiernych nie można ignorować. Ale w Kościele dalej myślimy ilością

Agata Rusek 1 kwietnia 2025, 12:56 źródło: https://deon.pl/

Ilość wiernych to nie jest coś, co możemy ignorować albo odczytywać przez pryzmat różowych okularów.
– Tak, też się cieszymy. Z miesiąca na miesiąc coraz więcej ludzi przychodzi na te uwielbienia – przytaknął zaprzyjaźniony kapłan, kiedy podzieliłam się z nim radosną obserwacją, że w kościele nie było pustych ławek, gdy mąż dojechał do nich na modlitwę blisko godz. 22.00. Zaraz jednak dodał: – Patrz, znowu to zrobiłem. Jakie to ludzkie jest, utożsamiać ilość z sukcesem. Kompletnie nie po Bożemu.

Mizerna frekwencja? Oberwą ci, którzy przyszli
Przypomniały mi się te słowa niedawno, gdy po raz kolejny na spotkaniu mojej wspólnoty frekwencja była – delikatnie powiedziawszy – mizerna. „Coś was mało, jak na godzinę rozpoczęcia spotkania” – skonstatował ksiądz otwierający przede mną i moim mężem progi kaplicy. „Zaraz dojdą” – uśmiechnęłam się z zakłopotaniem, ale – choć ta uwaga była po prostu zwykłym stwierdzeniem faktu – i tak poczułam tę specyficzną mieszaninę wstydu, frustracji i gniewu, którą, myślę, że wielu z nas, zaangażowanych w życie Kościoła, od czasu do czasu doświadcza. Wstydu, bo pomyślałam, że to rzeczywiście kiepsko o naszej wspólnocie świadczy, że notorycznie spóźniamy się na ustalone zawczasu spotkania z Panem Jezusem. Frustracji, bo przecież osobiście wiem, dlaczego tak się dzieje (korki, dzieci, nagłe awarie, wypadki) i mam świadomość, że nikt z nas nie robi tego celowo. Gniewu, że ciągle ta ilość ma takie znaczenie i że za jej konsekwencje „obrywa się” w pierwszej kolejności tym, którzy do tego kościoła dotrą.

W Kościele dalej myślimy ilością, nie jakością?
Na przestrzeni ostatnich dwudziestu lat widziałam, jak topniały szeregi wiernych w kościele, w którym bywam co niedziela. Wciąż jest we mnie żywy obraz pękającej w szwach kaplicy, gdy ludzie nie byli w stanie pomieścić się w środku, msze trwały ponad godzinę, a nasza ekipa muzyczna jeszcze długo po zakończonej Eucharystii uwielbiała śpiewem Pana Boga i jakoś nikomu spieszno do domu nie było. Dziś, gdy są zajęte wszystkie ławki w kościele, cieszymy się: „O, super, dużo ludzi przyszło na mszę!”. Ale na ogół nie ma potrzeby przychodzenia do kościoła z własnym krzesełkiem.

Nie chcę tu w żaden sposób analizować złożonych przyczyn takiego stanu – o tym napisano już wiele. Chciałabym jednak zwrócić uwagę, że kiedy podkreślamy w naszych analizach, że Kościół jest na etapie oczyszczania i przechodzenia z katolicyzmu „ilościowego” na „jakościowy”, gdzie może i będzie dużo mniej wiernych, za to będą to ludzie świadomie wybierający Kościół, a nie będący w nim z kulturowego przyzwyczajenia, to jednocześnie nieco jakby bagatelizujemy naszą naturalną skłonność do utożsamiania liczebności z sukcesem. A ona w nas drzemie i nierzadko podkopuje nasze poczucie sprawczości w Kościele. Więc choćby dlatego warto ją mieć na celowniku naszej duchowej uwagi.

Czy jeszcze nam się chce, gdy inicjatywa nie przyciągnie setek ludzi?
„Nawet jeśli przyjdzie jedna osoba do spowiedzi, to warto siedzieć do północy w tym konfesjonale”. „Chętnie pojadę z Zakopanego z ewangelizacyjnym świadectwem do Gdyni – jasne, nawet dla tych 15 zapisanych na rekolekcje licealistów”. „Tak, tak, oczywiście, róbmy uwielbienie – ostatnio przyszło aż 17 osób – zgrajmy tylko terminy muzyków, akustyka, ekipy wstawienników i jedziemy z tematem”. „Ej, pójdźmy zorganizować te posiłki dla bezdomnych na małym rynku – cudownie było doświadczyć, że 3 osoby, harując jedynie pół dnia, są w stanie nakarmić te 350 ludzi!”.

Serio? Ilu z nas byłoby gotowych z czystym sumieniem i w myśl Pawłowego wezwania „radosnego dawcę miłuje Bóg” (2 Kor 9,7) rzucić takie deklaracje, wiedząc, że dane dzieło niekoniecznie wiąże się z szerokim gronem odbiorców, a z całą pewnością będzie nas kosztować bardzo konkretny wysiłek fizyczny, emocjonalny czy finansowy? Mając świadomość, że dana inicjatywa nie pociągnie tysiąca nawróceń ani nie sprzeda się dobrze na insta-story parafii? Czy nie jest tak, że bez trudu przytoczymy ze wszech miar racjonalne argumenty, dlaczego nie warto danego dzieła ciągnąć, a powody, by kontynuować coś, co jest małe i w skali świata nieznaczące, jakoś tak nie będą nam chciały przejść przez gardło?

Ilość ma znaczenie, gdy topnieją szeregi wierzących
Ilość przecież ma znaczenie. Liczba wiernych to nie jest coś, co możemy ignorować albo odczytywać przez pryzmat różowych okularów. Najszybciej potwierdzą to pewnie ci, którzy muszą spinać ekonomiczny rachunek wpływów i strat – ci, co zarządzają parafiami, domami rekolekcyjnymi, organizują rozmaite wydarzenia ewangelizacyjne. Topniejące szeregi ludzi wierzących to przecież coraz bardziej wymierna troska tych, którzy mają budynki kościelne w zarządzie. Ale nie o pieniądze tu tylko chodzi.

Ilość przekłada się przecież na wpływ, na marketing, na skuteczność działania i gros wyzwań o różnej skali związanych z praktyką funkcjonowania Kościoła. To prawda, że małe wspólnoty pozwalają nawiązać głębsze relacje między swoimi członkami oraz skuteczniej, bo bardziej zindywidualizowanymi metodami, docierać z duszpasterskimi wsparciem/przesłaniem do bliźnich. Z drugiej strony, im mniejsza wspólnota, tym bardziej dotkliwe są te wszystkie konsekwencje szalejących gryp, wypadków i kolizji terminów odbijające się na frekwencji i zaangażowaniu poszczególnych osób.

To także mniejszy skarbiec różnorodności – mniejszy wachlarz talentów do odkrycia i zagospodarowania, większe ryzyko, że nie znajdziemy środowiska „bratnich dusz”, z którymi będziemy czuć się bezpiecznie, tylko raczej jedną, dwie osoby, z którymi nadajemy na tych samych falach. W tym kontekście frustracje związane z niezrealizowanymi programami duszpasterskimi, z brakiem szerokiego odzewu na fantastyczne kursy ewangelizacyjne czy z nieustającą koniecznością „łatania” dziur w obsadzie tego czy innego wydarzenia – to nie są uczucia, które możemy w Kościele ignorować. Musimy uczyć się o nich rozmawiać szczerze i bez lęku przed oceną czy negatywnymi konsekwencjami. Jednocześnie nie możemy zapominać, że boska statystyka oraz matematyka nie mieści się w ludzkich miarach.

W oczach Boga nic nie jest zbyt małe
Pamiętam, że gdy po raz pierwszy czytałam historię o tym, jak król Dawid zarządził spis Izraela, a przez to naraził się na gniew Pana Boga (1 Krn 21), kompletnie nie mogłam pojąć, w czym tkwi problem. Przecież takie liczenie ludzi jest przydatne – myślałam – daje realną wiedzę, jakie się ma zasoby, a przez to umożliwia skuteczniejsze zarządzanie i rozwijanie własnego potencjału. Im dłużej jestem w Kościele, tym wyraźniej jednak widzę, jak bardzo szatańska jest to pokusa, jak dalekie od Bożego to myślenie w kategoriach cyfr i procentów. Nie dlatego, że Stwórca jest humanistą i matematyka nie od Niego pochodzi (o czym – być może – głęboko przekonani są niektórzy tegoroczni maturzyści), lecz dlatego, że ta pokusa „liczenia się” zawsze prowadzi do nadmiernego skupienia na człowieku i usunięciu sprzed oczu tej najważniejszej prawdy, że jest jeden Bóg – Pan i władca wszystkiego i wszystkich, który króluje nad wszelkim istnieniem niepodzielnie. Czyli tak, jak chce.

Człowiek słysząc: panuje niepodzielnie, widzi armię poddanych, nieprzebrane bogactwa. Tyle, że nasz Bóg jest większy niż wszystko, co człowiek potrafi sobie wyobrazić i ani nie rządzi, ani nie kieruje się tym, co by nam się wydawało słuszne, sprawiedliwe i racjonalne. To jest ciągle ta prawda, że w oczach Boga nic nie jest zbyt małe, by umknąć Jego troskliwemu spojrzeniu, że dla Niego nie ma problemu, by zostawiać dziewięćdziesiąt dziewięć owiec, a wyruszyć na poszukiwania tej jednej zagubionej, by za największy skarb uznać dwa wdowie grosiki i wzywać nas do nieustannego kochania i przebaczania naszym bliźnim. Miary Boże nijak się mają do naszych ludzkich (i chwała Bogu!).

Bóg wzywa do chodzenia w poprzek wymierności
Wydaje mi się, że istnieje więc jakiś rodzaj nieusuwalnego napięcia między tą dość naturalną, ludzką skłonnością liczenia się (oraz utożsamiania ilości z sukcesem) a Bożym wezwaniem do poświęcania wszystkiego dla jednej osoby i chodzenia w poprzek racjonalnym, wymiernym argumentom podsuwanym przez świat. To jest przestrzeń, w której każdy musi znaleźć osobistą ścieżkę nawrócenia – bo inaczej ją będzie widział biskup, inaczej proboszcz czy siostra przełożona, inaczej lider wspólnoty czy „niedzielny katolik”. Wielki Post może być dobrą motywacją, by się tym przestrzeniom przyjrzeć i zobaczyć, którego myślenia jest we mnie więcej: tego Bożego, czy tego światowego. A jeśli na dodatek w duchu synodalnym nauczymy się o tym każdym poszczególnym „inaczej” rozmawiać w Kościele, wówczas – kto wie? – może z mar naszych wstaniemy.

Autor: Agata Rusek

Przejdź do treści