Czy można naraz być i nie być
Czy można naraz być po stronie zranionych i nie być przeciwko biskupom?
Marta Łysek 21 czerwca 2025, 06:38 źródło: https://deon.pl/
Ostatnie dni to w przestrzeni Kościoła także mocne echo decyzji podjętej przez biskupów na konferencji Episkopatu w sprawie komisji mającej badać przypadki wykorzystania w Kościele.
Rozgoryczenie i żal rozczarowanych osób skrzywdzonych i ich środowiska znalazły ujście w dwóch powiązanych ze sobą akcjach: przynoszeniu kamieni pod kurie diecezjalne i pokojowych manifestacjach pod ich bramami. Przyglądam się temu echu od samego początku i czuję w sobie kilka sprzecznych emocji.
Po pierwsze, nie cieszy mnie taka decyzja Episkopatu: od dość dawna śledzę na bieżąco historie kolejnych przypadków wykorzystania seksualnego przez duchownych i uważam, że poza kluczowym celem, o którym mówił m.in. kard. Ryś, czyli dotarciem do możliwie wszystkich osób skrzywdzonych, jest też koniecznie potrzebne wyciągnięcie wniosków z dotychczasowych spraw i mocne starania o zabezpieczenie ludzi Kościoła przed tym grzechem. Ostatnia decyzja w sprawie komisji pozostawia mnie w zdumieniu i niezrozumieniu, bo jak wiele innych osób jestem przekonana, że czas na działanie w tym obszarze jest teraz, a nie za kolejnych kilka lat.
Po drugie, mocno czuję to rozgoryczenie osób skrzywdzonych i wspierającego je środowiska. Również dlatego, że jako nastolatka doświadczyłam bardzo „łagodnej” formy wykorzystania seksualnego. Nie ja jedyna w tym środowisku (nie w Kościele) i w sytuacji stworzonej przez tego mężczyznę. Sprawa została zgłoszona przez kogoś innego, co przyjęłam z ulgą, bo jedyne, na co było mnie stać, to milczeć i unikać, i podjęta przez dorosłych, ale była rozwiązana w taki sposób, który przyniósł nam raczej poczucie niesprawiedliwości niż spokój wynikający z przywrócenia porządku. Oraz poczucie, że musimy zadbać o siebie same, bo nikt tego za nas nie zrobi. Zbyt dobry pracownik, żeby go zwolnić – taki „wyrok” zapadł. A ja przez bardzo długi czas na widok tego człowieka przechodziłam na drugą stronę ulicy. Tyle z tej historii; chcę tu bardzo jasno i wyraźnie podkreślić, że dzielę się nią w pewnej dygresji wyłącznie po to, by zaznaczyć, że mimo jej mikroskali bardzo dobrze rozumiem uczucia osoby, która doświadczyła wykorzystania w całym możliwym, straszliwym zakresie i znalazła odwagę i słowa, by to zgłosić, ale nie doświadczyła sprawiedliwości i która ma mocne przeświadczenie, że dla systemu będącego miejscem wykorzystania praca sprawcy i jego osoba jest cenniejsza. Bardzo dobrze rozumiem też wynikające z tego poczucie krzywdy i chęć zmuszenia rzeczywistości, żeby zajęła się sprawą jak należy, przy pomocy każdych możliwych środków.
A mimo to, szanując rozwiązania odpowiadające wrażliwości i stopniu zdeterminowania innych, nie mam odwagi używać słów Jezusa z Ewangelii wyrwanych z kontekstu, wbrew ich pierwszemu sensowi i przeciw drugiemu człowiekowi.
Nie piszę tego ani przeciwko zranionym, ani w obronie episkopatu: piszę to z bojaźni wobec żywego Boga w słowach Ewangelii, bo po tygodniu zastanawiania się i przyglądania, w jaką stronę obecnie prowadzą ludzi słowa „kamienie wołać będą” widzę, że z tamtą sceną, w której lud wykrzykiwał chwałę Boga, rozpoznając w Jezusie Mesjasza, co przeszkadzało faryzeuszom, te aktualnie się rozgrywające wspólnego mają niewiele i nawet przyznając rację idei, nie potrafię zgodzić się na takie wykorzystywanie Słowa. (Dla jasności – drugi używany w tej akcji solidarności ze zranionymi werset „cokolwiek uczyniliście jednemu…” uważam za jak najbardziej adekwatny).
Nie jest mi łatwo w tej sytuacji i chcę powiedzieć to głośno z myślą o tych wszystkich, którym też nie jest łatwo, bo nie potrafią patrzeć na zranionych i na biskupów jak na dwa przeciwne wojska, ścierające się ze sobą. Bo są sercem ze zranionymi, ale ten rozpaczliwy sposób zwrócenia na problem uwagi świata jest bardzo daleki od ich wrażliwości. Bo widzą, że „episkopat” to nie jacyś enigmatyczni „oni”, wielogłowy smok z jedną parą nóg, skręcający na złą drogę, ale bardzo różni ludzie z bardzo różnymi sercami. I że są tacy, którym przyniesienie kamienia z oskarżeniem i ich nazwiskiem pod drzwi kurii robi dziurę w sercu, bo wcale nie jest sprawiedliwe.
Równocześnie wcale nie bronię decyzji KEP: wręcz przeciwnie, próbuję ją od tygodnia zrozumieć i boli mnie, że – jak ostatnio często – zmiana została zakomunikowana w sposób tak enigmatyczny i niewrażliwy, tak zamknięty i niepomieszczający wrażliwości ludzi, ludu Bożego. Jeśli waga sprawy jest tak duża, że zdecydowano zająć się nią natychmiast zamiast we wrześniu – dlaczego nie przyłożono równie dużej wagi do jasnego i prostego wyjaśnienia Kościołowi, jakie konkretnie wyniknie z niej dobro? Nie dziwi mnie ogromne rozczarowanie środowiska osób skrzywdzonych, które widzą w tej decyzji ucieczkę przed prawdą czekającą na odkrycie w archiwach diecezji i niechęć do wzięcia odpowiedzialności za niektóre podjęte w sprawach wykorzystania decyzje.
Nie dziwi mnie też z drugiej strony mocne dążenie KEP do tego, by komisję umocować prawnie na niepodważalnych podstawach, bo jest w tym podejściu myślenie o przyszłości i o tym, by źle ujęte sformułowania nie stworzyły furtki do ucieczki przed sprawiedliwością dla tych hierarchów i duchownych w ogóle, którzy chcieliby przed nią uciec. Za to dziwi mnie sposób, w jaki zostali potraktowani ludzie, którzy przez dwa lata pracowali nad tematem: jeśli naprawdę o końcu współpracy dowiedzieli się z komunikatu dla mediów, to pokazuje jedną z najbardziej dla mnie trudnych do zniesienia twarzy hierarchicznego Kościoła, która przesuwa ludzi jak worki z piaskiem w przeciwpowodziowym wale. Nie pomaga fakt, że my, wierzący-niebiskupi, czyli większość polskiego Kościoła, nie do końca wiemy, co się naprawdę działo podczas tej dyskusji na zebraniu KEP, a brak wyjaśnień skazuje nas na domysły i sprawia, że łatwo jest wrzucić wszystkich biskupów do jednego worka z nieszczególnie życzliwą etykietą.
Sytuacja jest ze wszech miar skomplikowana. Z jednej strony jest desperacja środowiska osób zranionych, które szuka skutecznego punktu nacisku w mocno medialnej akcji; z drugiej strony jest ta głęboka niechęć części episkopatu, by działać „pod naciskiem mediów”, która często sprawia, że jeden czy drugi biskup przez swój własny upór zaniedbuje dobro.
Z jednej strony jest „młode” środowisko Kościoła, chcące rozwiązywać problemy w dialogu, potrzebujące rozumieć, co się dzieje, by czuć się pełnoprawną częścią Kościoła, i to środowisko chce po prostu rozmawiać, po ludzku, serce naprzeciwko serca – a z drugiej jest „stare” myślenie, które podpowiada, że trzeba nieustannie trzymać gardę, nic nie wyjaśniać, tylko oznajmiać decyzje, a wrażliwość mieć schowaną głęboko, bo może źle wpływać na ważne kwestie, w których chodzi o cały skomplikowany organizm, jakim jest diecezjalny i krajowy Kościół.
Jest też różnica „szerokości” spojrzenia: osobom w dotkliwym „kryzysie niesprawiedliwości” jego rozwiązanie wydaje się najpilniejsze i najważniejsze, ale ktoś, dla kogo to jedna z tysiąca decyzji do podjęcia w najbliższym miesiącu, może mieć sprawę niżej na liście priorytetów. Dopóki nie dojdzie do prawdziwej rozmowy, w której jest czas na realne wysłuchanie drugiego człowieka i zrozumienie jego okoliczności, nic się tu nie zmieni. A gdy tylko jedna strona dąży do dialogu, a druga ucieka przed nim za mury kurii, to sytuacja jest po prostu zła i jej nieznośność skłania do coraz mocniejszych działań.
Rozumiem też bardzo mocno to uczucie bezsilności, które dobija w sytuacji, gdy jestem zraniona i potrzebuję w tym skrzywdzeniu wejść w dialog z kimś, kto ma urzędową moc, by naprawiać niesprawiedliwość, ale spotykam się z niczym, z ciszą, z ignorowaniem. Mój ból zmusza mnie do działania, by nie stracić nadziei na zawsze.
Rozwiązanie widzę jedno: rozmowę. Tak bardzo bym chciała, żeby każdy biskup w Polsce, senior, pomocniczy czy ordynariusz wyszedł z herbatą pod swoją kurię do manifestujących i słuchał, i rozmawiał, i nie oglądając się na nic i nikogo poza Jezusem po prostu jak On wchodził w dialog. Tak bardzo bym chciała, żeby zranieni i episkopat po prostu się poznali, po prostu rozmawiali, słysząc się nawzajem; by jedni drugich zaprosili nieoficjalnie na obiad, na kawę, na takie spotkanie, gdzie bezpiecznie można być sobą i mówić, co się myśli. Wiem, że tam, gdzie się tak dzieje, rzeczywistość naprawdę się zmienia. Wiem, że to możliwe. I wiem też, że gdy rozmowy nie ma, pojawia się w sercach ta ponura zawziętość, która sprawia, że ludzie Kościoła zaczynają walczyć ze sobą nawzajem, zamiast razem walczyć przeciwko złu. Nie idźmy tam, błagam.
Autor: Marta Łysek