A może wreszcie zmienimy coś w wizytach po kolędzie?

Marta Łysek 18 stycznia 2025, 06:00 źródło: https://deon.pl/

Przyznam, że wizyta duszpasterska coraz bardziej budzi we mnie mieszane uczucia. I czuję, że pora już przemyśleć formę i cel takiego składania wizyt parafianom, jakie wyewoluowało zwłaszcza w dużych miastach.
Nie chodzi mi, rzecz jasna, o robienie chórku do tych wszystkich artykułów z gatunku „Ksiądz przyszedł po kolędzie. W to nie uwierzycie”. Patrzę sobie na temat od strony wewnętrznej, katolickiej i pragmatycznej i widzę kilka rzeczy, które można z korzyścią dla nas, czyli wszystkich ludzi Kościoła, zmienić.

Rozróżnić wizytę i błogosławieństwo
Są parafianie, którym zależy na błogosławieństwie domu, ale ksiądz, jakiego obecnie mają w roli duszpasterza, nie jest ich wymarzonym gościem i cieszą się z tego, że kolęda jest dziesięciominutowa formalnością. Są też parafianie, którzy po kwadransie spędzonym na sprawach oficjalnych i administracyjnych (to tragiczne uzupełnianie kartoteki, które sprawia, że czujesz się jak na wizycie urzędnika) są rozczarowani, bo przygotowali ciasto, kolację, herbatę i nastawili się na chwilę spokojnej rozmowy, ale nie było na to czasu.
Być może rozwiązaniem byłoby rozróżnić te dwie rzeczy: błogosławienie domu i wizytę z rozmową. Ułożenie tego w planie kolędy nie byłoby chyba skomplikowane. Wtedy chętni na herbatkę i dłuższą rozmowę mieliby taką możliwość w wygodnym dla siebie, a nie narzuconym z góry czasie. A chętni na błogosławieństwo byliby odwiedzani tylko na poświęcenie domu. Skoro samochody da się święcić „hurtem”, dlaczego ksiądz nie mógłby na tej samej zasadzie przejść się po domach z kropidłem? A może iść krok dalej i w styczniu po prostu błogosławić, a na spotkania umawiać się na spokojnie aż do czerwca?

Odpuścić sobie koperty
To nie aż tak szokująca propozycja, biorąc po uwagę to, że są diecezje, w których zakaz zbierania pieniędzy po domach jest już wprowadzony. Wiem, że w wielu diecezjach takie postawienie sprawy mogłoby wywołać bunt zwłaszcza u tych księży, dla których kolęda jest sporym źródłem dochodu. Problem w tym, że w wielu miejscach wszystko się wokół tej koperty kręci – choć oficjalnie udajemy, że wcale nie. Oficjalnie przychodzimy porozmawiać i pobłogosławić dom, ale gdy w praktyce wizyta trwa 10-15 minut, zaczyna niestety bardziej przypominać usługę: święcimy – płacimy – następny, niż spotkanie i budowanie relacji.
I to jest prawdziwy problem z kopertami. Spora część ludzi jest przekonana, że ksiądz przychodzi po pieniądze, tylko nie nazywa tego wprost, a spora część księży tak bardzo liczy na te pieniądze, że tylko potwierdza te przekonania.
Od wielu księży słyszę, że zmiany w tej kwestii są bardzo skomplikowane i nie ma co tego ruszać w dobie kryzysu, ale tak szczerze – nie wiem, na czym to skomplikowanie polega i co miałoby popsuć. Jestem pewna, że dla wielu wiernych nie byłoby żadnym problemem wrzucić kwotę, którą chcą wesprzeć swoją parafię, do specjalnej „kolędowej” puszki po niedzielnej mszy – albo normalnie zrobić przelew. Co więcej, historycznie podczas wizyty duszpasterskiej pieniądze raz były zbierane, raz tego zakazywano, bo nie służyło wspólnocie – wydaje mi się więc, że niechęć do zmian w tej kwestii to bardziej sprawa przywiązania księży do posiadania takiego źródła dochodów. Co jest po ludzku zrozumiałe, ale jednak dosyć słabe. I jak często można zaobserwować – wymaga po prostu nawrócenia.

Zadbać o szacunek w sposobie mówienia
I nie chodzi mi wcale o szacunek do księży, bo ci, którzy przyjmują księdza po kolędzie, zazwyczaj w większości mają szacunek do duchownego i do wszystkich innych ludzi, których zapraszają w gości. Wyrażają go, przygotowując dom i poświęcając czas.
Myślę raczej o szacunku w drugą stronę. Na przykład o tym, żeby nie robić nieuprzejmych uwag gospodarzom, ugryźć się w język, zamiast rzucać złośliwy komentarz i nie wymagać dla siebie książęcego traktowania (dotyczy to też uwag w stylu „po co pani to zrobiła, ja tego nie będę jadł”). A po kolędzie nie opowiadać z kpiną kolegom-kapłanom, jak to jakaś baba zadawała głupie pytania, nie oceniać w małym gronie plebanijnym zamożności wiernych po oglądzie ich salonu i nie bulwersować, że ktoś dał w kopercie za mało, a ktoś wcale. A przede wszystkim nie licytować się z kolegami na ilość „wejść” – bo gdy słyszę czasem: „dzisiaj miałem dwadzieścia wejść”, mam wrażenie, że to weterynarz odwiedzał obory i doglądał żywego inwentarza, a nie ksiądz odwiedzał swoich parafian.
Wiecie: do nas, świeckich, też docierają te słowa i historie. I jest nam przykro. Nie zachęca nas to do zapraszania was do naszych domów – bo nie lubimy być traktowani jak głupie owce, o których się opowiada anegdoty. Nie dziwcie się więc, że czasem ludzie chodzący do kościoła przyjmują księdza niechętnie albo wcale. Może mają po prostu dość tego, że zachowuje się jak niewychowany gbur.

Odpuścić kolędowy sprint i odhaczanie tematu
Inną sprawą, która każe mi ze zdziwieniem patrzeć na zjawisko zimowej wizyty duszpasterskiej, jest totalne przeciążenie kalendarza księży przez pięć, sześć tygodni. I biadanie nad dzielnymi kapłanami, którzy przez śniegi przedzierają się do domów wiernych i chodzą godzinami po mrozie. Skazani na kolędę. Serio żal mi czasem facetów, którzy ledwo wrócili ze szkoły, w pośpiechu jedzą obiad i lecą na kolędę, na której spędzą kolejne sześć-siedem godzin. I tak przez miesiąc. A z drugiej strony myślę sobie: to dorośli ludzie. Mogą zarządzić tym inaczej. Czemu, na litość, tego nie zrobią?
Powiem szczerze: ten coroczny sprint przez mieszkania budzi we mnie rodzaj cichego buntu. Nie dziwi mnie, że mając przed sobą długą listę mieszkań, spotkań, ludzi i ich historii kolędujący duszpasterze zaczynają traktować często jedyne w roku spotkanie z parafianami jak zadanie odhaczenia piorunem, żeby potem w lutym polecieć na szybki urlop. Ale dziwi mnie, że z roku na rok jest tak samo. Jestem taki zmęczony, bo miałem kolędę – ale nie wyciągam wniosków, nic nie zmieniam i w kolejnym sezonie będę narzekał tak samo.
Jaki to ma sens? Dlaczego akurat tak ma wyglądać wizyta duszpasterska? Czy tak mówi Ewangelia, Tradycja, a może chociaż kodeks prawa kanonicznego czy dekret biskupa? Bynajmniej. Tak każe obyczaj. Obyczaj, który ma w tej formie ma tylko kilkadziesiąt lat. I wcześniej zmieniał się już wiele razy. Ale nie. Lepiej jest brnąć przez zaśnieżone pola, mrozić ręce i marudzić, że tyle mieszkań do przejścia, a tak mało czasu, niż coś zmienić.

Doprecyzować cel i nie udawać, że jest inny
I to jest właśnie kluczowe pytanie: jaki jest cel kolędy? Patrząc na polskie realia, można by wymienić takie cele cztery. Pierwszy to administracyjny przegląd wiernych (kto gdzie mieszka, kto nowy, kto po ślubie, kto bez ślubu, kto choruje, kto zmarł, czyja rodzina się rozrosła). Drugi to zbieranie pieniędzy. Trzeci to błogosławienie domu. Czwarty – to spotkanie z ludźmi, nawiązanie relacji, która na małej parafii rodzi się naturalniej, a na dużej często jej wcale nie ma, bo księdza widujemy przy ołtarzu i za kratkami konfesjonału – i tyle.
Co z tego jest w wytycznych Kościoła? Otóż obowiązek odwiedzania rodzin nakłada na proboszcza (nie na wikarych) kodeks prawa kanonicznego. Czytamy w nim, że proboszcz powinien „odwiedzać rodziny, uczestnicząc w troskach wiernych, zwłaszcza niepokojach i smutku, oraz umacniając ich w Panu, jak również – jeżeli w czymś błądzą – roztropnie ich korygując” (KPK 529). Widać tu, jaki jest zamysł: nie chodzi o zbieranie danych, o zbieranie pieniędzy ani nawet o błogosławieństwo domów, nawet nie chodzi o czas po świętach, ale o jakieś regularne spotkanie, poznawanie się i uczestniczenie proboszcza w „troskach” wiernych. Mamy więc fundamentalny cel obrośnięty celami dodatkowymi, które wzięły się z wymieszania potrzeb z ostatnich czterystu lat. Co więcej, zmieniające się realia kolędy były związane z różnymi etapami w życiu Kościoła – i jestem przekonana, że nadszedł taki czas, w którym trzeba kodeks wziąć na poważnie i postawić na budowanie relacji, kluczowe w czasach kurczącego się Kościoła i wychodzenia (wreszcie) z duszpasterstwa mas. A resztę narosłych na polskim gruncie celów zwyczajnie obciąć i już.

Kto jest najbardziej oporny na zmiany?
Kiedy czasem pytam o takie zmiany, słyszę duże protesty, ale raczej ze strony księży niż świeckich. Argumenty przeciw są zazwyczaj dwa: konieczność uzupełniania kartoteki i zbieranie pieniędzy. Przyznam, że czuję wtedy rodzaj niesmaku, bo oficjalnie mówi się przecież, że chodzi o błogosławieństwo i spotkanie, które jest dla parafian… Niestety, gdyby tylko o to chodziło, zmiana formy nie byłaby żadnym problemem i widać to w niektórych parafiach, w których księża przychodzą na zaproszenie, nie zbierają pieniędzy ani danych do kartoteki i spędzają sympatyczną godzinkę z goszczącą ich rodziną. To procentuje potem w dalszej znajomości, choćby w taki sposób, że wiadomo, o czym do księdza zagadać, gdy się go spotka po mszy.
Na szczęście tu i ówdzie już widać, że kolęda ewoluuje sobie powoli w prawdziwy czas spotkania. Nie z automatu ustawiona na niewygodną dla gospodarzy porę, ale zaplanowana z ich udziałem. Nie szybkie „wejście” na dziesięć minut i lecimy dalej, zostawiając rozczarowanie, że ksiądz nie porozmawiał, ale ze spokojnym czasem na rozmowę. Bo kolęda, traktowana jako narzędzie budujące relację, może być czymś bardzo dobrym dla Kościoła – o ile się wreszcie odważymy na zmiany.

Autor: Marta Łysek

 

Skip to content