Bóg, który jest (zbyt) bliski

ks. Mateusz Tarczyński 7 lipca 2024, 08:55 źródło: https://deon.pl/

Obawy człowieka, który czuje przynaglenie do świadczenia o własnej wierze, mogą być przeróżne. I nie ma w tym zupełnie nic dziwnego, że się w ogóle pojawiają. Jeśli jednak Bóg posyła kogoś do innych ludzi z misją przekazywania Jego słowa, to nigdy nie zostawia go na pastwę losu – człowiek nie jest zdany sam na siebie czy na własne umiejętności i cnoty: „Wstąpił we mnie duch, gdy do mnie mówił, i postawił mnie na nogi; potem słuchałem Tego, który do mnie mówił” (Ez 2,2).
Bardzo podoba mi się to stwierdzenie, że doświadczenie słuchania Boga stawia człowieka na nogi, a więc daje mu wewnętrzną siłę, pewność i poczucie gotowości. Choć obawy nie znikają całkowicie, to jednak nogi mniej się trzęsą, już nie są jak z waty, lecz są w stanie ruszyć człowieka z miejsca, by szedł do innych. Najpierw Bóg nasyca swoim Słowem, czyli samym sobą, tego, kto ma udać się z proroczą misją. I jasno określa jej adresatów – Słowo ma być światłem, które dotrze do tych, co trwają jeszcze w ciemności: „Synu człowieczy, posyłam cię do synów Izraela, do ludu buntowników, którzy Mi się sprzeciwili” (Ez 2,3).
Jedno zasadnicze pytanie powinno być dla mnie pewnym wyznacznikiem tego, czy ja ze swoim głoszeniem Ewangelii jestem tu, gdzie powinienem być: czy jest mi trudno z powodu przeciwności, jakie odczuwam? Bo jeśli jest mi łatwo, jeśli za przekazywanie Dobrej Nowiny dostaję pochwały, a nie spotykam się z oporem czy wręcz odrzuceniem, to powinienem się zacząć zastanawiać, co jest nie tak. Może poszedłem nie do tych, co trzeba? Może nie jestem świadkiem Chrystusa, lecz jedynie dobrze opanowałem sztukę atrakcyjnego przedstawiania swojej wiary? Głoszenie to nie marketing, ale dopowiadanie własnej historii spotkań z Jezusem do tych, które już przez stulecia zostały opowiedziane. Bo On nie przestał żyć i działać. I wbrew pozorom nie opuścił swojego Kościoła. To my, Kościół, czasami zapominamy, że Jezusowi niepotrzebna jest reklama, ale otwarte na Jego miłosierną miłość serca, które raz doświadczywszy przebaczenia, pozwolą się porwać fali Bożej łaski.
Kolejną obawą, jaka może się pojawić w kontekście mojej misji głoszenia innym Chrystusa, jest ta związana z własnymi słabościami. Uświadomienie sobie własnej grzeszności jest trudnym doświadczeniem, lecz bardzo oczyszczającym. Nie chodzi mi jednak o zwykłe stwierdzenie, że popełniłem grzechy. Kiedy Paweł Apostoł pisze o swoich słabościach, to jest nimi naprawdę zdruzgotany, widząc, że nawet wielka bliskość z Chrystusem nie pozwoliła mu na to, żeby pozbyć się swoich wad raz na zawsze: „Aby nie wynosił mnie zbytnio ogrom objawień, dany mi został oścień dla ciała, wysłannik Szatana, aby mnie policzkował – żebym się nie unosił pychą” (2 Kor 12,7). Ale jest w tym pewna Boża pedagogia – ma to uchronić człowieka od pychy, która zniszczyłaby w nim pragnienie życia w bliskości z Bogiem. Człowiek stwierdziłby, że Boga do niczego nie potrzebuje, bo zawdzięcza wszystko sobie – sukcesu w swoim rozwoju, kolejne osiągnięte cele i zrealizowane marzenia.
Grzechy i słabości paradoksalnie stwarzają w człowieku przestrzeń na doświadczenie miłości miłosiernej. A to jest o tyle ważne, że przebaczenie jest ze strony Boga darem darmo danym, niczym przez człowieka niezasłużonym. Niedomaganie z powodu słabości nie może być więc żadną wymówką zwalniającą z głoszenia Ewangelii, choć z pewnością nie jest ułatwieniem w podjęciu tej misji. Apostoł Narodów dzieli się z nami swoim zmaganiem: „Dlatego trzykrotnie prosiłem Pana, aby odszedł ode mnie, lecz mi powiedział: «Wystarczy ci mojej łaski. Moc bowiem w słabości się doskonali»” (2 Kor 12,8-9). Głoszenie Ewangelii nie jest więc zadaniem przeznaczonym tylko dla tych najbardziej mocnych i bliskich doskonałości. Nieść innym Dobrą Nowinę oznacza mówić o swoim doświadczeniu Boga, który działa w życiu człowieka, który przychodzi do niego ze swoim miłosierdziem niosącym przemieniającą łaskę: „Najchętniej więc będę się chlubił z moich słabości, aby zamieszkała we mnie moc Chrystusa” (2 Kor 12,9). Świadczenie o Jezusie to pokazywanie innym Jego niekończącego się zmartwychwstawania w moim życiu: „Dlatego mam upodobanie w moich słabościach, w obelgach, w niedostatkach, w prześladowaniach, w uciskach z powodu Chrystusa. Albowiem ilekroć niedomagam, tylekroć jestem mocny” (2 Kor 12,10).
Wtedy moja opowieść mniej będzie przypominała przekazywanie zasłyszanych gdzieś historii (owszem, mogą być one bardzo ciekawe i wręcz porywające, ale trudno im dotrzeć do wnętrza człowieka, trudno im je dotknąć i pobudzić, jeśli przekazywane są przez osoby trzecie, które nie przeżyły tego, o czym opowiadają, na własnej skórze), a stanie się niczym innym jak udowadnianiem, że Chrystus żyje, głoszeniem Jego zwycięstwa nad grzechem i śmiercią. To jest coś, co sobie musimy ciągle uświadamiać, że głosząc Ewangelię, nie przekazujemy jedynie jakiejś wiedzy o Bogu, nie ma to też być przywołanie historii sprzed dwóch tysięcy lat, ale chodzi o opowieść o Jezusie żywym i prawdziwym, który żyje nie tylko w naszej pamięci, nie tylko w tradycji, którą z pokolenia na pokolenie sobie przekazujemy, ale przede wszystkim w tych, którzy noszą Jego imię i spotykają się z Nim w modlitwie, w sakramentach miłości, w Biblii oraz w wielu innych okolicznościach i na wiele różnych sposobów.
Ewangelia to opowieść o Bogu bliskim, wchodzącym z człowiekiem w relację – o Bogu, którego można poznawać i z którym można rozmawiać. Jest to dla wielu jednak Bóg zbyt bliski. Można powiedzieć: i tak źle, i tak niedobrze. Bo kiedy umieszcza się Go na chmurze z daleka od świata, ludzi i ich spraw, to zarzuca się Mu brak zainteresowania światem. A kiedy wchodzi w ten świat, kiedy staje się człowiekiem takim jak my, to Go odrzucamy, przybijamy do krzyża i próbujemy pozbawić życia. Niekiedy człowiekowi nie jest w stanie dogodzić nawet sam Bóg. Widzimy to w scenie przywołanej w dzisiejszej perykopie ewangelicznej, kiedy słyszymy o wyrazach zdziwienia tym, że Mesjasz mieszkał przez tyle lat w sąsiedztwie zupełnie niezauważony, prowadząc najzwyczajniejsze życie przeciętnego mieszkańca Nazaretu: „I powątpiewali o Nim. (…) I nie mógł tam zdziałać żadnego cudu, jedynie na kilku chorych położył ręce i uzdrowił ich. Dziwił się też ich niedowiarstwu. Potem obchodził okoliczne wsie i nauczał” (Mk 6,3.5-6). Tutaj też widzimy bardzo ważne przesłanie o wolności, którą Bóg obdarzył człowieka – i jest w tym bardzo konsekwentny. Człowiek może bardzo dobrze wiedzieć, z kim ma do czynienia, a i tak zdecydować, że nie chce mieć z Bogiem nic wspólnego lub że woli postąpić według własnego widzimisię. To uzupełnienie do nauki o łasce jako darze, który człowiek otrzymuje w sposób niezasłużony, ale który też musi dobrowolnie i świadomie przyjąć. Na tym polega relacja – jeśli jest w niej wolność i wzajemność, to mówimy o miłości.

Autor: ks. Mateusz Tarczyński

 

Skip to content