Chrześcijaństwo nie ma być moim hobby
ks. Mateusz Tarczyński 14 lipca 2024, 09:57 źródło: https://deon.pl/
W pierwszym zdaniu dzisiejszej Ewangelii czytamy o tym, że „Jezus przywołał do siebie Dwunastu i zaczął rozsyłać ich po dwóch” (Mk 6,7). Pierwsze, co przychodzi do głowy, jest to, że wysyłał ich po dwóch po to, żeby pokazać, jak działa przykazanie miłości w praktyce, żeby mogli dowieść, pokazując innym łączącą ich więź, że Ewangelia jest słowem, według którego można żyć i tworzyć relacje oparte na wartościach nieprzemijających, wykraczających ponad to, co tylko ludzkie – że do Nieba nie idzie się w pojedynkę, lecz jedną drogą z innymi braćmi. A ta droga nazywa się dążeniem do świętości: „W Nim [w Chrystusie] bowiem wybrał nas przed założeniem świata, abyśmy byli święci i nieskalani przed Jego obliczem” (Ef 1,4).
Wielu może się obruszyć i może nawet nazwać mnie oderwanym od rzeczywistości, kiedy napiszę, że skoro jesteśmy powołani do świętości, to wierze mamy podporządkować całe swoje życie. Od razu zaznaczę jednak, że nie chodzi o ułożenie planu swojego dnia w ten sposób, żeby dostosować swój grafik do odmawianych w różnych porach dnia pacierzy czy też do rytmu odprawianych w kościele nabożeństw. Jeśli mówimy o wierze, to zawsze na myśli mamy relację z Bogiem. Nie tylko czczenie Go i wysławianie Jego majestatu, ale przede wszystkim budowanie z Nim więzi. W przeciwnym razie mówić będziemy jedynie o religijności czy też o jakimś rytualizmie, które to trzymają Boga bardzo na dystans, wydzielając Mu sfery życia, do których ma dostęp, i odgradzając te, do których lepiej, żeby zbytnio nie zaglądał. Tak więc podporządkowanie całego swojego życia wierze oznacza uznanie relacji z Bogiem za najważniejszą spośród wszystkich tych, które tworzę i rozwijam. Co warto zaznaczyć, Bóg już dawno uznał relację z człowiekiem za najważniejszą – do tego stopnia, że sam stał się jednym z nas: „Z miłości przeznaczył nas dla siebie jako przybranych synów poprzez Jezusa Chrystusa, według postanowienia swej woli, ku chwale majestatu swej łaski, którą obdarzył nas w Umiłowanym” (Ef 1,4-6).
Czymś, czego bardzo się boję i czego staram się wystrzegać jak ognia, jest to, żeby nigdy swojego chrześcijaństwa nie sprowadzić do hobby, do jednego z kilku zainteresowań, które z pasją rozwijam. Bycie chrześcijaninem ma być moją tożsamością, ma być dla mnie tak ważne, żeby nie można było mnie komuś przedstawić ani opowiadać o mnie, pomijając to, że noszę zaszczytne imię człowieka należącego do Chrystusa. Z tą tożsamością wiąże się też misja, by doświadczenia zbawczej Miłości nie zostawiać tylko dla siebie, w głębi swojego serca. Chrześcijanin opowiada innym o Jezusie, bo jest w Nim szaleńczo zakochany i nie potrafi o Nim nie myśleć i nie mówić.
Podjęcie misji głoszenia Ewangelii wiąże się jednak zawsze z dosłownym przemeblowaniem życia. Widzimy to u proroka Amosa, który sam o sobie daje takie świadectwo: „Nie jestem ja prorokiem ani nie jestem synem proroków, gdyż jestem pasterzem i tym, który nacina sykomory. Od trzody bowiem wziął mnie Pan (…)” (Am 7,14-15). Dostrzegamy to też w słowach Jezusa posyłającego uczniów: „Dał im też władzę nad duchami nieczystymi i przykazał im, żeby nic z sobą nie brali na drogę prócz laski: ani chleba, ani torby, ani pieniędzy w trzosie” (Mk 6,7-8). Jeśli więc mówimy o przemeblowaniu życia ze względu na Ewangelię, to nie chodzi o poprzesuwanie krzeseł o kilka centymetrów, zmianę firanek czy też o szybkie przetarcie zakurzonych półek, bo to przypominałoby zmianę o… 360 stopni. Zamieszanie, dużo szumu, a wszystko i tak dalej jest takie, jakie było wcześniej. To jest zawsze zmiana wywrotowa, wprowadzająca pewnego rodzaju niepokój i niepewność (iść mamy przecież bez chleba, torby i pieniędzy), ale jednocześnie człowiek powołany do głoszenia oraz przyjmujący to powołanie z otwartością i zaufaniem doświadcza opieki i prowadzenia samego Boga, który posyła.
Jest to wszystko bardzo trudne do wyjaśnienia, bo próbujemy przecież opisać stan, w którym ścierają się w człowieku dwa dążenia. Pierwszym z nich jest zwyczajna ludzka troska o to, żeby zapewnić sobie bezpieczną i dostatnią przyszłość, w której będzie można cieszyć się spokojem i stabilnością. Drugie dążenie wykracza poza to, co można pomieścić w czasie i przestrzeni – jest nim tęsknota za przekroczeniem tego, co ograniczone, za doświadczeniem transcendencji, co daje człowiekowi poczucie pewnego rodzaju wybrania spośród wszystkich stworzeń na ziemi. Obdarzeni rozumem zadajemy sobie pytania, które nie dają spokoju, które nie pozwalają zasnąć, a jednocześnie ukierunkowują życie na cel dostrzegalny jedynie duchem: „Zaprawdę, bliskie jest Jego zbawienie dla tych, którzy Mu cześć oddają, i chwała zamieszka w naszej ziemi” (Ps 85,10).
I to naprawdę jest coś nadzwyczajnego – należący do świata stworzeń człowiek dostrzega, że ponad naturą jest Ktoś jeszcze i że ten Ktoś zaprasza go do wkroczenia w nieznaną rzeczywistość, z której bogactwa powstało to wszystko, co możemy poznawać swoimi zmysłami, a także my sami. Stało się to możliwe dzięki temu, że Bóg jest Miłością, a ta jest siłą, która zawsze rodzi nowe życie i tworzy relacje. I te dwa dążenia spotykają się w człowieku, który słyszy Słowo, które jest treściwe, które wyróżnia się spośród innych fruwających wokół niego słówek tym właśnie, że jest w Nim życie i moc sprawcza: „W Nim także i wy, usłyszawszy słowo prawdy, Dobrą Nowinę o waszym zbawieniu, w Nim również – uwierzywszy, zostaliście naznaczeni pieczęcią, Duchem Świętym, który był obiecany. On jest zadatkiem naszego dziedzictwa w oczekiwaniu na odkupienie, które nas uczyni własnością Boga, ku chwale Jego majestatu” (Ef 1,13-14). Za takim Słowem idzie się w ciemno, takiemu Słowu poświęca się życie, takim Słowem się karmi, takie Słowo jest wszystkim.
To wszystko, o czym piszę, widzimy w Apostołach, ale przecież nie od razu. Czytamy o tym, że posłani przez Jezusa po dwóch idą głosić Ewangelię. Wiemy jednak, że to nie jest jeszcze pełnia misji, która została im powierzona. Oni będą jeszcze dojrzewać do jej podjęcia. To dopiero przedsmak tego, co ich czeka. To dopiero początek. Prawdziwe głoszenie zacznie się wtedy, gdy nie będą już mieli swojego Mistrza fizycznie za plecami, lecz zdani będą rzeczywiście na wiarę, że On jest z nimi po wszystkie dni w swoim słowie i w sakramentach, w których Jego obecność jest prawdziwa i przez które realnie działa. I to jest coś, do czego mamy i my dążyć – do przeżywania wiary jako trwania w relacji, która przemienia i czyni szczęśliwym, a przez to także popycha do głoszenia, by moc, która zaprowadziła zmiany w moim sercu, dotarła ze swoim światłem tam, gdzie jeszcze potrzeba nadziei i Bożego porządku: „Oni więc wyszli i wzywali do nawracania się. Wyrzucali też wiele złych duchów, a wielu chorych namaszczali olejem i uzdrawiali” (Mk 6,12-13).
Jezus wysyła uczniów jednak w pierwszym rzędzie nie po to, żeby czynili cuda, ale po to, żeby poprzez znaki ogłaszali Jego obecność pośród ludu. Nasze więc głoszenie Ewangelii musi także być przede wszystkim wskazywaniem, że Bóg jest, że jest dobry i bliski, że Jego słowo jest zawsze dla człowieka, a nie przeciw człowiekowi. Co jednak z następującymi słowami Jezusa: „Gdy do jakiegoś domu wejdziecie, zostańcie tam, aż stamtąd wyjdziecie. Jeśli w jakimś miejscu was nie przyjmą i nie będą was słuchać, wychodząc stamtąd, strząśnijcie proch z nóg waszych na świadectwo dla nich” (Mk 6,10-11)? Nie ma to być z naszej strony znak pogardy wobec kogoś, ale pokazanie, że nadal uporczywie wpatrujemy się w Niebo, które jest naszym celem: „Będę słuchał tego, co Pan Bóg mówi: oto ogłasza pokój ludowi i swoim wyznawcom” (Ps 85,9).
Autor: ks. Mateusz Tarczyński