Jak drzewo nad płynącą wodą

ks. Mateusz Tarczyński 16 lutego 2025, 10:32 źródło: https://deon.pl/

Paweł Apostoł, dość stanowczo i surowo, przypomina nam dzisiaj o tym, jak ważną prawdą wiary dla chrześcijan jest zmartwychwstanie Chrystusa. A raczej: jak ważną prawdą wiary powinno być. Bo jednak różnie z tym bywa.
Dla wielu chrześcijan (!) zmartwychwstanie to albo wydarzenie mitologiczne, albo jakiś rodzaj przenośni literackiej, w której ewangeliści próbowali oddać myśl o tym, że nauczanie Jezusa jest tak bardzo uniwersalne, że będzie żyło i pracowało w kolejnych pokoleniach. A nawet uznanie, że Chrystus prawdziwie zmartwychwstał, że to jest fakt, że to się wydarzyło, nie sprawia automatycznie, że wiara w Jego zwycięstwo nad śmiercią staje się dla kogoś punktem odniesienia we wszystkim. Jak możemy zauważyć dzięki lekturze Listu do Koryntian, nie jest to nowy problem wśród chrześcijan: „Jeżeli głosi się, że Chrystus zmartwychwstał, to dlaczego twierdzą niektórzy spośród was, że nie ma zmartwychwstania? (…) Jeśli umarli nie zmartwychwstają, to i Chrystus nie zmartwychwstał. A jeżeli Chrystus nie zmartwychwstał, daremna jest wasza wiara i aż dotąd pozostajecie w waszych grzechach” (1 Kor 15,12.16-17).
Słowa Apostoła Narodów są też przypomnieniem o tym, że każda niedziela to mała Wielkanoc. Tego dnia słyszymy przecież podczas liturgii tuż przed przeistoczeniem: „Dlatego stajemy przed Tobą i zjednoczeni z całym Kościołem uroczyście obchodzimy pierwszy dzień tygodnia, w którym Jezus Chrystus zmartwychwstał i zesłał na Apostołów Ducha Świętego”. I kiedy mowa jest o zmartwychwstaniu Chrystusa, to mamy też pomyśleć o naszym zmartwychwstaniu, którego możemy doświadczać już teraz. Paweł Apostoł pisze o Chrystusie i Jego zwycięstwie tak: „Tymczasem jednak Chrystus zmartwychwstał jako pierwociny spośród tych, co pomarli” (1 Kor 15,20). Świadomie nie używa zwrotu „jako pierwszy”, lecz właśnie „jako pierwociny”. Pierwociny to jest początek, zalążek – to dopiero pierwsze plony, a będzie ich dużo więcej! Tak właśnie mamy myśleć o zmartwychwstaniu Pana – On to zrobił dla nas, byśmy i my mogli mieć dostęp do życia w pełni!
Dlatego też w celebrowaniu Dnia Pańskiego chodzi o coś więcej niż o zaliczenie Mszy świętej. Udział w Eucharystii nie może być dla nas szczytem pobożności i maksimum, jakie jesteśmy w stanie dać z siebie w relacji z Bogiem. Nie możemy w tym widzieć jedynie (przykrego?) obowiązku do spełnienia – Kościół nam każe przyjść w niedzielę na Mszę, bo inaczej będziemy mieli „grzecha” na sumieniu. Niedziela i to, czego doświadczamy podczas Eucharystii, uczą nas, jak ma wyglądać nasza codzienność – powinniśmy ją przeżywać w bliskości z Panem, odnosząc do Niego wszystko, co stanowi nasze życie. Mam świadomość, że używanie słów „trzeba” czy „powinniśmy” kojarzy się właśnie z nakładaniem na kogoś zasad i wynikających z nich obowiązków. Lecz spróbujmy w tym zobaczyć raczej wewnętrzne przynaglenie wynikające z odkrycia w sobie pewnego braku do zapełnienia.
O tym też mówią nam błogosławieństwa (Łk 6,20-23), o których słyszymy w dzisiejszej Ewangelii, i te wzbudzające ciarki na plecach „biada” (Łk 6,24-26) wypowiadane przez Jezusa. W słowach Mistrza z Nazaretu wcale nie chodzi jednak o to, że ci, którzy doświadczają podczas swojego ziemskiego życia jakichś braków czy cierpień, po śmierci otrzymają rekompensatę za niedogodności, a ci, którzy teraz mają wszystkiego pod dostatkiem i odczuwają radość z życia, kiedyś będą mieli „za swoje”. Sens tego, co chce przekazać Jezus swoim słuchaczom, jest o wiele głębszy – ważne jest, w jaki sposób przeżywam swoje życie i to, co mnie w nim spotyka. Czy jest w nim miejsce na Niebo?
I znów trzeba mocno podkreślić, że nie chodzi o rozumienie Nieba jako rzeczywistości, która kiedyś będzie miała swój czas, a teraz jest jedynie pieśnią przyszłości. Niebo, o którym mówi chrześcijańska wiara, to nie kraina szczęśliwości, w której człowiek nie będzie cierpiał, to nie nagroda za dobre życie lub właśnie „odszkodowanie” za poniesione na ziemi straty. Niebem powinienem żyć każdego dnia, także wtedy, gdy nie dzieje się nic nadzwyczajnego, a ja po prostu mierzę się z dobijającą szarością oraz powtarzalnością kolejnych dni mijających w kieracie zadań i obowiązków. Niebo to Królestwo Boże, które przychodzi do nas już teraz. Sztuką jest jednak je zauważyć, bo ono się nie narzuca, lecz delikatnie wskazuje kierunek, czyli przyszłość. Bo o przyszłości właśnie bardzo łatwo jest zapomnieć, kiedy przeżywa się smutki i cierpienia, ale także wtedy, gdy doświadcza się radości i dostatku.

Na to wskazują nam właśnie ewangeliczne błogosławieństwa i „biada”. Można być ubogim i głodnym, cierpiącym i doświadczającym wykluczenia, a wcale nie być w tym błogosławionym, czyli szczęśliwym. Dzieje się tak wtedy, gdy zabraknie człowiekowi nadziei – gdy skupi wzrok na tym, czego nie ma, gdy utkwi go w ziemi, zamiast podnieść oczy ku Górze. Owszem, nie jest to łatwe, by widzieć na horyzoncie swojego życia wieczną przyszłość, kiedy niepewny jest nawet kolejny dzień. Dobra Nowina przyniesiona przez Jezusa ma jednak to wszystko rozświetlić – tym bardziej, że nie jest jedynie opowieścią napisaną piórem i atramentem, lecz również odkupieńczą krwią Zbawiciela. Można być też bogatym i sytym, radosnym i podziwianym przez innych, a również nie dostrzegać przyszłości, bo za bardzo jest się uwięzionym w dostatnim „teraz”. Stąd też Jezusowe „biada”, by wstrząsnąć i pokazać, że jest jeszcze Pełnia, która przyćmiewa to, co tu na ziemi może przynosić człowiekowi szczęście.
Człowiek, który swą przyszłość upatruje w Bogu, niezależnie od swoich dostatków bądź niedostatków, będzie drzewem zasadzonym nad płynącą wodą, „które wydaje owoc w swoim czasie. Liście jego nie więdną, a wszystko, co czyni, jest udane” (Ps 1,3). To cenne słowa mające wzbudzić refleksję nad tym, jak może wyglądać relacja człowieka z Bogiem. To ma być bliskość, która pozwoli czerpać siły i nie uschnąć, gdy przyjdzie susza, gdy wokół wszystko będzie obumierać. To ma być więź, która pozwoli rozwijać się i rozkwitać, a nie tylko wegetować.
Kiedy patrzę na rośliny, które mam u siebie w mieszkaniu, to wiem, że one źle „wybrały” właściciela. Jestem kiepskim „dbaczem” o zielonych towarzyszy, dlatego nigdy sam ich nie kupuję, bo wiem, że ich żywot może rychło się skończyć – obumrą z przelania bądź częściej z niedostatku wilgoci. Mam tylko te, które dostanę w prezencie, ale staram się szybko ich „pozbyć”, żeby trafiły w lepsze ręce, które będą dbać o dostarczanie im odpowiedniej ilości wody, światła i odżywek. Najczęściej „w spadku” dostaje je moja mama, która – w sobie tylko wiadomy sposób – z uschniętego już prawie storczykowego badyla jest w stanie wyprowadzić nowe pędy wypuszczające kwitnące kwiaty.
Podobnie, jak z tymi kwiatami w moich rękach, dzieje się z człowiekiem, który nadzieję będzie pokładać w innych ludziach lub w tym, co przemijalne – prędzej czy później uschnie: „Przeklęty mąż, który pokłada nadzieję w człowieku i który w ciele upatruje swą siłę, a od Pana odwraca swe serce. Jest on podobny do dzikiego krzewu na stepie, nie dostrzega, gdy przychodzi szczęście; wybiera miejsca spalone na pustyni, ziemię słoną i bezludną” (Jr 17,5-6). Tylko Bóg jest w stanie zatroszczyć się o swoje „rośliny”. I zrobi to z odpowiednią delikatnością, wyczuciem, troską i mądrością. Bo On po prostu człowieka kocha i chce mu dać to, co najlepsze, czyli samego siebie: „Błogosławiony mąż, który pokłada ufność w Panu, i Pan jest jego nadzieją. Jest on podobny do drzewa zasadzonego nad wodą, co swe korzenie puszcza ku strumieniowi; nie obawia się, gdy nadejdzie upał, bo zachowa zielone liście; także w roku posuchy nie doznaje niepokoju i nie przestaje wydawać owoców” (Jr 17,7-8).
Jezus Chrystus jest płynącą wodą dającą życie. I my wszyscy, jeśli tylko chcemy i kiedy tylko chcemy, mamy do tego zdroju otwarty dostęp – nie po to, żeby się napić, gdy rosnące pragnienie zaprowadza nas na skraj wyczerpania, ale żeby nawadniać każdą komórkę naszego „ja”.

Autor: ks. Mateusz Tarczyński

 

Przejdź do treści