Jak to nagle świeccy są potrzebni

Marta Łysek 28 czerwca 2025, 06:09 źródło: https://deon.pl/

Coraz częściej słychać głosy, że teraz pora angażować w Kościele świeckich.
W kontekście malejącej liczby powołań i zmniejszającej się liczby księży (bo zastępowalności „pokoleń” już tutaj nie ma) coraz częściej słychać głosy, że teraz pora angażować świeckich.
I powiem szczerze i brutalnie: jak to słyszę, to śmiać mi się chce. I płakać naraz. Bo z jednej strony idea jest dobra i słuszna: są też miejsca, w których współpraca ludzi Kościoła działa od dawna i dobrze – ale tam nikt nie musi mówić, że świeckich trzeba zapraszać do działania, bo jest to oczywiste i było oczywiste dawno temu, gdy księży nie brakowało, a praktycznej synodalności nikt nie musiał nazywać trudnym słowem. Ale z drugiej strony taka motywacja, że ot, brakuje siły roboczej, to weźmy świeckich, żeby teraz oni coś robili, jest jakaś taka, za przeproszeniem, mało szlachetna.
Piszę to trochę z goryczą, bo duża część mojego doświadczenia Kościoła wiąże się z poczuciem, że Kościołowi w jakiejś bardziej aktywnej roli jestem jako świecka zupełnie niepotrzebna, a czasami wręcz przeszkadzam. I to nie tylko moje doświadczenie. Naprawdę spora część księży przez ostatnie lata traktowała świeckich jak owce do zaopiekowania, źródło finansowania oraz tanią i niewykwalifikowaną siłę roboczą do mycia podłóg, pieczenia ciast et cetera. Na ogół spełzały na niczym naturalne próby świeckich, by aktywniej wejść w swoją parafię i zrobić tam coś według własnego uznania, a nie według widzimisię księdza i według jego ścisłej instrukcji, której przekroczenie (w tym: samodzielne myślenie i decydowanie) w trybie natychmiastowym kończy współpracę. A tam, gdzie świeccy dostawali maleńki margines wolności do działania na własną rękę, był często zachwyt w stylu: proboszcz dobry pan, pozwolił dorosłym ludziom w średnim wieku wejść do salki na spotkania raz w miesiącu, i to bez żadnego księdza do pilnowania, żeby nikt niczego nie zepsuł.
Jasne, że tak nie jest wszędzie i są miejsca, które z przyjemnością obserwuję, gdzie świeccy czują się u siebie i tak też działają, a księża nie stawiają się ponad wszystkimi i nie są przekonani o swojej decyzyjnej wyłączności, ale czy w skali całego polskiego Kościoła jest ich dużo? Raczej nie. Dużo za to jest miejsc, w których my, świeccy, jesteśmy po prostu zmęczeni tym, że musimy ciągle, nieustannie się dopasowywać: do godzin mszy, ustalonych przed wiekami, gdy ludzie żyli w całkiem innym trybie. Do rozwlekłych kazań i nudnych nabożeństw, które są jedyną parafialną opcją rozwoju pobożności. Do ucinania nisko przy ziemi wszystkich inicjatyw, z którymi przychodzimy, bo księdzu się nie podobają – choćby podobały się setce świeckich mających dużą potrzebę utworzenia w parafii przestrzeni dla pobożności innej niż bazowo tradycyjna. Do księżowskiego lenistwa, niechęci do nowego, traktowania parafii jak nielubianej pracy, z której ucieka się na urlop tak często, jak to możliwe. Do kancelarii parafialnej czynnej krótko i w godzinach mało dostępnych dla zwykłych śmiertelników. I do księżowskich fochów, gdy tak się składa, że katolik bez święceń zna przepisy liturgiczne i śmie grzecznie zwrócić księdzu uwagę na to, że nie należy ich ignorować.
Próbuję sobie wyobrazić, jak to też miałaby wyglądać w takich miejscach współpraca ze świeckimi, którzy nagle zaczynają być w oczach duchowieństwa atrakcyjnym zasobem, gdy innej siły roboczej zaczyna brakować. I jakoś mi to nie wychodzi. Bo jestem przekonana, że jedyny sposób, by to się mogło powieść, zaczyna się od relacji i partnerstwa – a tego raczej szybko i szeroko nie będzie. Boję się, że będzie za to próba zarządzania ludźmi, których życia nie zna się i nie rozumie i których uważało się do tej pory za leniwych, mało pobożnych i niezaangażowanych, bo nie brali udziału w mszach o 16.00, gdy większość ludzi jest w pracy, ani w rozwlekłych litaniach z kazaniami w porze wieczornego ogarniania dzieci. Ani też w autokarowych pielgrzymkach z wyjazdem we wtorek i powrotem w środę, ani w modlitwach o powołania w sobotę po mszy o 6.30.
Jakaś jaskółka nadziei jednak jest – bo coraz częściej słyszę od i od świeckich, i od duchownych, że pora zacząć rozmawiać ze sobą jak ludzie, wymieniać się spostrzeżeniami i doświadczeniami, poznawać wzajemnie swoje możliwości i ograniczenia i po prostu pracować razem. Co więcej, mnożą się (powoli, lecz jednak) dowody na to, że się da. Ale nie sądzę, by globalnie dało się tak z marszu do pracy duszpasterskiej zaprosić świeckich. Również dlatego, że wielu z nas przez lata próbowało aktywnie działać w swoim lokalnym Kościele i byliśmy cięci równo i nisko, aż poczuliśmy, że mamy dość zderzania się z betonem i mówienia do ściany i wolimy sobie po cichu i spokojnie żyć życiem sakramentalnym, bez „wchodzenia księżom w paradę”.
Nie wiem, czy teraz nawet najserdeczniejsze zaproszenie bez wcześniejszego wyjścia do prawdziwej relacji zostanie przez świeckich natychmiast i z entuzjazmem przyjęte. Mam za to obawę, że brak tego natychmiastowego entuzjazmu skończy się marudzeniem księży, że świeccy są tacy i owacy: tylko by korzystali, a jak się już ich zaprosi (czytaj: spróbuje nimi łatać dziury w malejącej populacji wyświęconych rąk do pracy) – to im się nie chce. A my z kolei zostaniemy z przykrym poczuciem, że szuka się nas dopiero wtedy, gdy już w oczy zagląda strach przed brakiem kadrowym. Nie dlatego, że nastąpiło to słynne „nawrócenie pastoralne”, a z nim odkrycie, że my, świeccy, jesteśmy fundamentem Kościoła, mocno obdarowanym łaską i talentami dla wspólnoty, a przede wszystkim – wartością samą w sobie; tylko po prostu dlatego, że nie ma kim robić.

Autor: Marta Łysek

Przejdź do treści