Jako matka popełniam błędy
Jako matka popełniam błędy, ale to nie skazuje mojego dziecka na terapię
Agata Rusek 5 lutego 2025, 09:39 źródło: https://deon.pl/
– Cokolwiek zrobisz, i tak w przyszłości twoje dzieci wylądują na kozetce i jeszcze na bank okaże się, że wszelkie ich deficyty to konsekwencja tego, co zrobiłaś lub czego nie zrobiłaś jako matka – zaśmiała się jedna z moich przyjaciółek, gdy przy herbatce podzieliłam się jakąś wątpliwością rodzicielską. W kolejnych dniach zdanie w podobnym tonie usłyszałam od paru innych rodziców, z którymi spotykam się w szkole czy w przedszkolu, czekając na dzieci. Przyznam, że budzi ono we mnie pewną niezgodę.
Popełniam błędy, ale nie czuję się fatalną matką
Nie mam wątpliwości, że popełniam mnóstwo błędów jako rodzic. Wychowując czwórkę dzieci, co rusz bardzo dobitnie przekonuję się, że to, czego nauczyłam się albo wypracowałam z Pierworodnym, kompletnie nie sprawdza się z drugim, częściowo przydaje z trzecim, a w czwartym te same geny dały taki melanż, że ewidentnie trzeba opracować całkiem nowy „know-how”. W efekcie mam wrażenie, że słowo „przepraszam” moje dzieci słyszą niemal równie często jak „kocham cię”.
W naszej rodzinie kłócimy się przecież, dajemy potomstwu (czasami bzdurne) zakazy, z których potem trzeba się wycofać, nie zauważamy rozkwitnięcia paskudnych nawyków u progenitury i to tuż przed naszymi oczami (a co najgorsze, te złe nawyki to nierzadko kalka naszych własnych przywar i to dopiero jest rodzicielski koszmar!). Ale i tak to wszystko razem wzięte nie sprawia, że czuję się fatalną matką i z lękiem patrzę w przyszłość. Nie chcę sobie ani odbierać radości, ani deprecjonować tego całego ogromnego, fascynującego i niezwykle twórczego wysiłku, jakim jest rodzicielstwo, deterministyczną konstatacją: „To i tak nie ma sensu, bo na pewno coś w moim dziecku spartolę”! Jeśli zdanie: „Twoje dziecko i tak będzie potrzebowało terapeuty” jest jedynie żartobliwym nawiązaniem do społecznej dyskusji o tzw. kulturze terapeutycznej, to pozostaje się tylko uśmiechnąć. Ale jeżeli takie zdanie wyraża głębokie przekonanie i jest nagminnie rozpowszechniane, oswajane, udostępniane pod hashtagiem #skazaninakozetkę, to siłą rzeczy staje się kolejnym kamyczkiem dorzucanym do worka obaw przed rodzicielstwem. Może więc warto, byśmy my, chrześcijanie, spróbowali mu się jakoś przeciwstawić? Tylko jak?
Wyzwania i problemy to normalna część rodzicielstwa
Na pewno nie zaszkodzi raz po raz przypominać sobie i innym, że tego typu myślenie jest ewidentnie utuczone nierealnymi oczekiwaniami, którymi karmią nas media i obficie podlane sosem z pokusy zakłamywania – idealizowania albo fałszowania – rzeczywistości. Nagminne uleganie tej pokusie sprawia, że przestajemy widzieć życie takim, jakim ono jest – pięknym, różnorodnym, ale jednocześnie wymagającym i nie pozbawionym trudów. Jednocześnie skażeni skrajnymi (zarówno wyidealizowanymi, jak i fatalistycznymi) obrazami nie potrafimy właściwie oceniać problemów czy wyzwań, z którymi przychodzi nam się mierzyć i przyjmować (akceptować), że część z nich jest po prostu normalnym przejawem ludzkiej drogi rozwoju. Zwyczajnej, powszechnej historii życia.
W takich momentach szczególnie przydaje się wspólnota, w której można osobiście porozmawiać o swojej codzienności z innymi ludźmi i gdzie nie brakuje okazji do obserwacji siebie nawzajem. Spotkania czy wyjazdy rekolekcyjne rodzin pomagają zobaczyć w całej rozpiętości, jak różnie możemy sobie radzić z tymi samymi problemami wychowawczymi. To taki rodzaj porównywania, który nie tyle jest destrukcyjny, co pomagający złapać zdrowy dystans lub uzyskać konkretne wsparcie. Czasem chodzi o to, by zainspirować się czyimś przykładem, a czasem o to, by usłyszeć od ludzi, z którymi jesteśmy blisko: „Ej, słuchaj, może przydałoby się wam to skonsultować z psychologiem”.
Rozwiązanie problemów dziecka to nie tylko kwestia znalezienia mu terapeuty
Skoro jednak przy profesjonalnej pomocy jesteśmy, to warto zauważyć, że w zdaniu „Twoje dziecko i tak trafi na kozetkę” pobrzmiewać może też echo magicznego myślenia, że człowiek jest w stanie znaleźć fachowca, który posiada tajemną moc ogarnięcia życia i jego bolączek i ową moc na nas (tu: na dziecku) za jedyne 250 zł tygodniowo zastosuje. Cóż. Takich magików po prostu nie ma. Przy czym – żeby było jasne – nie twierdzę, że nie mamy w naszym społeczeństwie galopujących kryzysów psychicznych dotykających rozmaitych grup społecznych i na pewno dobre jest to, że rośnie w nas świadomość tego, jak ważna jest higiena psychiczna i gdzie szukać wsparcia w rozmaitych kryzysach.
Z tym, że rozwiązanie naszych problemów nie tyle leży bezpośrednio w „rękach” jakiegoś konkretnego terapeuty, co w naszym osobistym wysiłku włożonym w proces zdrowienia pod jego okiem. Nie da się szybko, na czyjś rozkaz lub życzenie naprawić małżeństwa, relacji z dzieckiem czy z samym sobą. To zawsze jest proces wymagający sporych nakładów indywidualnej pracy i poświęconego czasu.
To odbiera rodzicom sprawczość i pewność siebie
A takie fatalistyczne przewidywania – „Cokolwiek nie zrobisz, twoje dziecko i tak prędzej czy później będzie musiało skorzystać z usług psychologa” – mocno uderzają w naszą ludzką potrzebę sprawczości. Sączą w nasze serca wątpliwości i odbierają pewność siebie w tym, co człowiek ma zaszczepione w serce niejako z natury. My, ludzie, umiemy przecież w wychowanie, potrafimy się wspaniale troszczyć o nasze dzieci i pomagać im dojrzewać. Nawet jeśli mamy swoje deficyty, wady i otwarte rany, to nie jest tak, że one są całą prawdą o nas.
Miłość jest potężną siłą i – zwłaszcza my, chrześcijanie – możemy pokazywać, jakie przynosi owoce na konkrecie naszych rodzin. W ubiegłym roku uczestniczyłam w pewnych rekolekcjach, na których ksiądz zapytał (trochę z tezą), ile na sali jest osób, które mogą spokojnie powiedzieć, że mają dobrą i zdrową relację z rodzicami. Rękę do góry podniosła może nie połowa uczestników, ale wystarczająco dużo, by rekolekcjonista dał wyraz swojemu zaskoczeniu. Jakie to było piękne! I mając w sercu to wspomnienie, myślę, że rozmaite chrześcijańskie kongresy rodzin, zjazdy parentingowe, konferencje rodzicielskie – z roku na rok coraz lepiej nagłośnione i profesjonalnie zorganizowane – to wielka szansa, by pokazywać, że można dziś nadal wychowywać mądrych i dojrzałych ludzi.
Dziecko nie jest tylko moje – i w tym jest ogromna ulga
Mnie samą przed deterministycznym fatalizmem myślenia w stylu: „Ojej, na pewno jestem taką mamą, że moich synów/ moją córkę niechybnie czeka przyszłość w gabinecie psychologa” – najbardziej ratuje świadomość, że dziecko nie jest tylko moje. Nie jest ani moją własnością, ani moją kalką, ani wizytówką świadczącą o mojej wartości. Dziecko jest człowiekiem, jest drogą do Pana Boga, darem od Niego, o który mam się, oczywiście, troszczyć jak o najcenniejszy skarb, ale nie zapominać, do kogo on naprawdę należy. Nie ja jestem Mistrzem, Zbawcą, Stwórcą tej istoty – i uświadomienie sobie tego faktu przynosi ogromną ulgę. Pan Bóg z całą pewnością każdemu z moich dzieci będzie pomagał wzrastać ku Dobru i jest przy nich nieustannie. Ja staram się ze wszystkich sił Mu w tym nie przeszkadzać. I wierzyć. Przede wszystkim Jemu, w Niego i Jego pomysł na życie swojego stworzenia.
A o tym, jak nie przeszkadzać Stwórcy w praktyce życia i jak pomagać dzieciom wzrastać, rozmawiamy z Magdą Urbańską w naszym cyklu live’ów wokół tematu „Dziecko w Kościele”. Zapisane rozmowy można znaleźć na naszych mediach społecznościowych, a na kolejną na żywo zapraszamy już 12 lutego o godz. 10.00.
Autor: Agata Rusek