Kościół na trzy i pół gwiazdki. Jak zepsuć wizerunek katolików
Marta Łysek 24 sierpnia 2024, 06:41 źródło: https://deon.pl/
Skąd się biorą opinie o Kościele? W sieci znajdziemy dwa nieco zaskakujące źródła, które mogą wpływać na jego wizerunek. A jedno z nich ma moc porządnie go psuć.
Wróciłam właśnie z bardzo pięknego urlopu, na którym po wyłączeniu mediów społecznościowych oddawałam się czynnościom zgoła niepublicystycznym, jak zachwycanie się Perseidami spadającymi na tle kosmicznie pięknej zorzy albo czerwonymi ważkami wybierającymi moje kolano jako tymczasowe lądowisko.
Odkryłam przy okazji, dosyć przypadkowo, że od pięciu-sześciu lat jedną z rzeczy chętnie opiniowanych w sieci są… kościoły. Małe i duże. Wakacyjne i codzienne. Oraz powiązany z nimi „serwis duszpasterski”. Będąc w wakacyjnej lokalizacji, można poczytać recenzje. A potem wybrać kościół na pięć gwiazdek. Choć muszę przyznać, że o pięciogwiazdkowy trudno: częściej zdarzają się świątynie na cztery i pół gwiazdki.
Po powrocie z urlopu zajrzałam do onlajnu na dłużej. Zerknęłam do mediów społecznościowych i zostałam natychmiast zalana tysiącem małych katolickich złośliwości i wojenek, prowadzonych w komentarzach. I pomyślałam sobie, że już niedługo właśnie na tej podstawie świat będzie sobie wyrabiał opinię na temat Kościoła: czytając opinie u wujka Google i komentarze w mediach społecznościowych.
Bo przecież tak to teraz działa, przynajmniej dla ludzi od podstawówki do czterdziestki: wyrabiamy sobie zdanie na podstawie tego, co znajdziemy w sieci. Planujemy kupić mikser – czytamy opinie, chcemy kupić sterowany samolot – czytamy opinie, szukamy do lekarza – czytamy opinie, mamy ochotę na dobrą książkę – czytamy opinie. I najwyraźniej część z nas, gdy chce iść na mszę do kościoła, którego nie zna – też czyta opinie.
Co ciekawe, opinie na temat kościołów mają niezłą poczytność. Recenzje restauracji, hoteli, noclegów, sklepów przeważnie mają kilkaset, czasem kilka tysięcy wyświetleń. Opinie na temat kościołów nierzadko mają po kilkanaście tysięcy. Mały kościółek nad Bałtykiem ma ponad dwieście opinii, niektóre z nich wyświetlono kilkanaście tysięcy razy w ciągu ostatnich miesięcy. Jeszcze mniejszy kościółek na Podlasiu ma tylko kilkanaście recenzji, ale najciekawszą wyświetlono niemal cztery i pół tysiąca razy w ciągu roku. Kolejny nieduży kościół pod Tatrami ma ponad trzysta opinii, w ciągu pół roku najobszerniejsze z nich były czytane kilkanaście tysięcy razy.
Oceniający (często pod prawdziwym imieniem i nazwiskiem) piszą o estetyce, o wrażeniu, jakie robi (lub nie) wnętrze, o tym, jacy są księża, jakie kazanie usłyszeli, jaka była atmosfera na mszy, czy jest miejsce dla dzieci, czy msza była krótka, czy długa i przegadana. Niekiedy też o tym, co przy kościele się dzieje, jakie wspólnoty działają, jak jest zagospodarowana przestrzeń. Czasem to lista zarzutów (w ocenach jednej z parafii regularnie powtarza się w opiniach, że proboszcz mówi zbyt długie ogłoszenia, w kolejnej, że organista strasznie fałszuje). Czasem pojawiają się obserwacje z innej beczki: że dzwony dzwonią rano i nie dają się turystom wyspać, że księża robią biznes, że proboszcz nie chciał ochrzcić dziecka: niektóre z nich, opatrzone tylko inicjałami, są jak od szablonu i wyglądają na zwykły trolling. Choć wcale nie muszą nim być.
Myślę, że to perspektywa, z której rzadko oglądamy nasz Kościół (i nasze parafie): opinie ludzi, którzy niekoniecznie należą do parafialnej wspólnoty, ale byli, widzieli i teraz szczerze dzielą się opinią. Te opinie u wujka Google czyta zaskakująco wielu ludzi. Czy to ich zachęci, czy zniechęci? Łatwo zgadnąć, że na ich podstawie wybiorą na niedzielną wakacyjną mszę kościół opisany jako miejsce z życzliwą atmosferą i dobrym kazaniem, a nie ten, w którym było brzydko, rozwlekle i nie na temat. A z czasem, już po powrocie, może sugerując się opiniami zmienią na jakiś czas parafię na taką, w której ktoś przykłada się do mszy dla dzieci.
Podobna myśl pojawia mi się z tyłu głowy przy okazji małych, katolickich podjazdowych wojenek w komentarzach: na fejsie, na Youtube, na Instagramie czy TikToku. Mamy tam cichy kult wysublimowanego sarkazmu i głośne capslockowe wymyślanie tym, którzy są innego zdania. Co ciekawe, z moich obserwacji wynika, że przodują w tym sporcie bardzo-tradycyjni-katolicy oraz niezadowoleni z życia księża w średnim lub więcej wieku. Cel jest jeden: bez wahania i niemiło upomnieć kogoś, kto uważa inaczej, a jeśli jego zdanie jest zgodne z nauką Kościoła, tym gorzej dla niego.
Przyjemnie jeszcze zdystansowana, po raz kolejny zastanawiam się, skąd to się bierze – na głębokim poziomie, nie na najprostszym. Skąd ta tendencja do tego niebraterskiego i nieprzyjemnego upominania się w publicznych komentarzach? Poruszane sprawy są naprawdę najwyższej wagi: że ktoś nie nazwał księdza księdzem, tylko napisał o nim po imieniu. Że śmiał podważyć najwyższą wartość „mszy wszechczasów”, pisząc, że nie jest jedyna możliwa. Że „bezczelnie” oznajmił, że przyjmuje komunię tylko na klęczkach. Że ktoś znany z posługi jest heretykiem, „bo tak mi mówiła sąsiadka”.
Nie mogę już czasem znieść tego przemądrzalstwa w komentarzach. Tej postawy wyższości: mieszkam „zagranicą”, to wiem lepiej, jestem we wspólnocie, to wiem bardziej, jestem księdzem, więc mam zawsze rację, jestem zakonnikiem, więc mogę dojechać moim zakonnym braciom, bo taki mamy w zakonie klimat. I tych piszących capslockiem zajadłych obrończyń suspendowanych albo przynajmniej podejrzanych księży, które wyobrażasz sobie w prawdziwym życiu, jak okładają ludzi parasolką. I nie, nie ma to nic z prawdziwych braterskich czy siostrzanych przepychanek: jest w tym niechęć, pogarda, brak zrozumienia i refleksji, wspomniana już wyższość i zwyczajna złośliwość.
Trudno mi to znieść, choć mam dużo cierpliwości i wyrozumiałości do ludzi w ogóle i do ludzi Kościoła w szczególności. Po ludzku zjawisko rozumiem. Gdy się z nim jednak po przerwie zderzę, przyznam, że budzi we mnie lekką zgrozę, gdyż dyskutującym tak katolikom jest bardzo, bardzo daleko do stanu „popatrzcie, jak oni się miłują”. Ludzie z zewnątrz widzą raczej, jak to katolicy się w niczym ze sobą nie zgadzają, jak się czasem zwyczajnie nienawidzą, jak sobie dojeżdżają, jak wbijają w siebie szpilki, a jeśli nie zabolało jak należy, kończą klasyczną, konwersacyjną maczugą: „pomodlę się za ciebie”. W katolickim języku internetu oznacza to: „w tej rozmowie nie zniżę się już do twojego poziomu, ale wiedz, że musisz nad sobą poważnie popracować, bo nie spełniasz oczekiwań, a najprawdopodobniej jesteś idiotą”. A do tego większość dyskutujących w sieci katolików nie ma pojęcia o tym, że ich zajadłe spory są źródłem grubej uciechy dla niewierzących obszarów internetu i stają się memami budzącymi politowanie dla naiwnej katolickiej oburzonej żenady.
Myślę, że to nam bardzo psuje wizerunek Kościoła, zwłaszcza wśród ludzi od podstawówki do czterdziestki. I to może nawet o wiele bardziej niż seksualne skandale i oderwane od rzeczywistości nauczanie. Bo jeden upadły albo marny ksiądz to źle, ale cała społeczność nie lubiących się ludzi, podzielonych na małe banieczki, obozy Świętej Racji i zespoły wspólnego skrętu ku wybranej herezji to równie źle, jeśli nie gorzej. I fakt, że moja – bo ochrzczona w tej samej wierze – społeczność ludzi w internecie wypisuje takie rzeczy, że wstyd się do nich po prostu przyznać, po prostu mnie boli. Nie potrzebujemy hejterów z zewnątrz: sami się skutecznie zahejtujemy na śmierć, jeśli nic pilniejszego nas nie oderwie od mediów społecznościowych.
A gdy wrócimy do pytania, czy taki obrazek z Kościoła zachęca innych ludzi czy ich zniechęca – staje się ono przykro retoryczne.
Autor: Marta Łysek