Ksiądz to tylko słaby człowiek

Ksiądz to tylko słaby człowiek i nie wolno go oceniać? Trzy uwagi do katolickich hejterów

Marta Łysek 6 września 2025, 06:00 źródło: https://deon.pl/

Po moim ostatnim, gorzkim tekście o zdradach księży i potrzebie nawracania się, który w pewnych środowiskach wywołał małą burzę (ładnie mówiąc), chcę odpowiedzieć na kilka zaskakujących myśli, które krążą po sieci w temacie „księży, którzy są tylko ludźmi”.

Tym, którzy uparcie bronią „ludzkiej słabości”
Po pierwsze – tym, którzy uparcie bronią upadających księży, mówiąc, że „ksiądz jest tylko słabym człowiekiem” i „mężowie też zdradzają swoje żony”. Tak, ksiądz jest „tylko człowiekiem”, ale jest też „aż człowiekiem”, to znaczy jest powołany do rozwoju osobistego, wzrostu w zwykłej ludzkiej dojrzałości, do pracy nad sobą, do myślenia i wyciągania wniosków ze swoich błędów i grzechów. Podkreślam – jak każdy człowiek. I w bycie człowiekiem jest wpisane wymaganie od siebie, a nie wieczne szukanie wymówek, usprawiedliwień, okoliczności (takich jak na przykład „przeseksualizowana nowoczesność”).

Jasne, każdy człowiek grzeszy i każdy popełnia błędy – ale chodzi o to, co się z tym zrobi potem. Motywacja nie musi być doskonała – widać to u marnotrawnego syna, który się ogarnął, bo bał się skrajnego głodu: ale uwaga, przemyślał, uznał swoje głupie postępowanie i wrócił do ojca, który na niego czekał. Nie siedział na kupce strąków i nie wyjaśniał świniom, jaki to jest biedny, jak mu ojciec nie powiedział, że pieniądze można stracić, jakie to okoliczności były niesprzyjające i jaki ten luksus szastania kasą jest podstępny. Pozbierał się i ogarnął, uznając, że zawalił. Oto słaby człowiek, który nie robi ze swojej słabości wymówki. I tak, ja bardzo dobrze wiem, że księża nie są bytami bezcielesnymi, tylko zwykłymi ludźmi z trudną ścieżką życiową – tym bardziej więc stosują się do nich normalne zasady ludzkiego rozwoju. Pobłażanie nie jest dobre ani w wychowaniu, ani w samowychowaniu. A mieszanie z błotem w bardzo dosadnych słowach osób, które wyrażają swoją opinię na temat księżowskich zdrad, i to bez skreślania człowieka w koloratce, ale z wyraźną nieakceptacją jego czynów, jest mało ewangeliczne i mocno hejterskie.

Tym, którzy mówią, że „osądzać kapłana może tylko Bóg”
Po drugie – tym, którzy piszą, że osądzanie kapłana można zostawić tylko Bogu. Mówiąc żartem – niech szef ogarnie pracownika, ale niestety to nie są żarty, tylko raczej ukryte pod dziwnym rodzajem pobożności próby usunięcia ze swojej głowy dysonansu poznawczego, który w przypadku „charyzmatycznych księży” jest dla wielu osób boleśnie mocny. No więc osądzanie serca człowieka zawsze należy do Boga. I to dotyczy każdego człowieka. Ale do nas, ludzi obdarzonych rozsądkiem i sumieniem należy też osądzanie czynów: to jest czynna troska o druga osobę i wchodzi w nią braterskie upominanie, gdy zaczyna robić rzeczy głupie i złe. Co z tym upomnieniem zrobi – jego sprawa, ale to nawoływanie do nieosądzania, które ma być de facto ignorowaniem czyjegoś publicznego grzechu, brzmi jak nakłanianie do wyłączania mózgu i sumienia i do życia z klapkami na oczach.

Nie muszę chyba dodawać, że zdrowa katolicka nauka rozróżnia osądzanie czynu od osądzania człowieka i że mieszanie tych porządków w każdą stronę jest groźne. Zwłaszcza, gdy w pakiecie załącza się duchowa schizofrenia, która każe… osądzić w najgorszych epitetach człowieka, „który osądza kapłana”. A właśnie to można było bez trudu obserwować w setkach komentarzy do moralnie trudnych sytuacji, jak ostatnio ks. Chmielewskiego czy ks. Glasa, a wcześniej innych. I to też jest rodzaj hejtu, zwłaszcza gdy osoby uważające się za wierzące dają sobie prawo używania w sieci ciężkich epitetów wskazujących na skrajnie wysoki poziom niechęci do osoby mającej innej zdanie (na przykład takie, że pójście z kobietą do łóżka niekoniecznie jest atakiem szatana na świętego kapłana). .

Tym, którzy kochają używać pasywnej „katolickiej” agresji
Po trzecie – strasznie się czyta głosy ludzi uważających się za wierzących, którzy na podstawie kilku słów tytułu albo zdania informacji z miejsca formułują daleko idące wnioski. I to idące w każdą stronę. Dla jasności: nie mówię teraz o moim małym tekście, ale o przynajmniej trzydziestu innych tekstach informacyjnych dotyczących sytuacji ks. Chmielewskiego, łącznie z oświadczeniem salezjanów (sic!), które zostały zarzucone bagnem takich komentarzy, że raczej nie przeczytałabym ich dzieciom.

Ludzie, którzy te komentarze napisali, utrzymują jednocześnie, że są wierzącymi katolikami, a są wśród nich babcie i dziadkowie, matki i ojcowie, a chyba nawet i księża; i gdybym miała znać wspólnotę Kościoła tylko z komentarzy na fejsie, to serio: uciekłabym jak najdalej. Bo ta pasywna agresja, to słynne „pomodlę się za ciebie” – czyli, jak ktoś dosadnie napisał w komentarzu: „katolickie spie******” (przepraszam, to cytat) – to tylko czubek góry lodowej. I naprawdę nie mam pojęcia, jak można naraz pomieścić w sobie miłość bliźniego i tak grube hejterstwo, jakie się wylało w ostatnich tygodniach w internecie.

Autor: Marta Łysek

 

Przejdź do treści