Lekarstwo na kryzys?
Wyślijmy biskupów na rekolekcje z młodymi. Na całe, nie na godzinę
Marta Łysek 8 czerwca 2024, 06:00 źródło: https://deon.pl/
To, że mamy kryzys, jest jasne. Widać to choćby po ostatnim spisie powszechnym, w którym jedna piąta Polaków odmówiła informacji o swoim wyznaniu, a prawie milion siedemset osób więcej niż dekadę temu określiły się jako osoby bezwyznaniowe.
Wciąż jednak więcej niepokoju i medialnego szumu budzi zmniejszająca się liczba księży, zwłaszcza w czasie święceń i naboru do seminariów. A informacja o setkach tysięcy świeckich Polaków przestających deklarować się jako katolicy przechodzi niemal bez echa. „Obserwujemy kryzys zaufania do Kościoła jako instytucji” – czytam w komentarzu do danych i jest w tym zdaniu łamiąca serce bezradność.
Z drugiej strony bardzo wiele dzieje się „na dole” Kościoła. Uwielbieniowe wydarzenia gromadzą setki ludzi. Dobra chrześcijańska muzyka przyciąga i nawraca. Mądrzy rekolekcjoniści mają terminy zajęte na kilka lat do przodu, a głoszący w sieci duchowni i świeccy opiekują się coraz większą grupą osób szukających dobrego wyjaśnienia Słowa. Odbywają się festiwale, konferencje, modlitwy i spotkania, na które przybywają tysiące ludzi. Nowe media stają się przestrzenią, w której mówi się o Bogu, a katolicy odważnie opowiadają o życiu z Jezusem na TikToku, Instagramie, YouTube i Spotify. Jednocześnie „u góry” dzieją się rzeczy, które w depeszach opisuje się mniej więcej tak: „W X. trwa kurs dla biskupów i ich współpracowników. Tematem jest zarządzanie kryzysem. Zajęcia rozpoczęły się wyjaśnieniem, jak działają współczesne media.”
Mocno ostatnio przeżywam to, że głowa nie nadążą za nogami. Że nogi tak jakby biegną za Duchem, a głowa gdzieś się zagapiła. To oczywiście obraz ogólny i w tej głowie są takie oczy, nosy i uszy, które z współpracują i z nogami, i z Duchem, ale cała sprawa w tym, że iść musi naraz całe ciało, wszystkie jego części i narządy, współpracujące sprawnie ze sobą.
Spotykam się coraz częściej z podejściem „róbmy swoje, nie oglądajmy się na to, co robią i mówią inni, nasza dobra robota zaprocentuje”. Z jednej strony to prawda. Z drugiej, gdy mowa o społecznym autorytecie Kościoła, nie da się zaprzeczyć, że wciąż jest on oparty na hierarchii i to głos biskupów (lub tego głosu brak) liczy się najbardziej w mediach i mediach społecznościowych, które kreują nam wizję świata. Niemal nic oddolnego nie ma takiej siły przebicia w mediach, żeby to zmienić.
Rezonuje ze mną kilka zdań znalezionych u Richarda Rohra, z którym niekoniecznie we wszystkim się zgadzam, ale tu według mnie mocno trafia z opisem rzeczywistości. „Papieże, patriarchowie, mułłowie, rabini, imamowie, biskupi czy duchowni – a więc ci, którzy powinni być mędrcami i nauczycielami, którzy powinni wiedzieć lepiej dzięki swoim studiom i modlitwie – wydają się opowiadać za myśleniem „albo – albo”. Daje im ono poczucie pewności, władzy i kontroli nad zagmatwanym zbiorem danych. Kiedy trzeba przemawiać w imieniu całej grupy, do głosu dochodzi wiele uprzedzeń i stereotypów.”
Na kryzys Kościoła potrzeba mędrców i nauczycieli, którzy będą widzieć, wiedzieć, prowadzić dzięki swoim studiom nad Słowem, dzięki swojej modlitwie, dzięki nie dzieleniu świata na nas i na nich, w żadnym sensie, nie tylko najbardziej aktualnie ideologicznym. Są tacy nauczyciele, którzy już (albo wciąż) to potrafią i dobrze się patrzy na to, jak są słuchani, jaką nadzieję niosą.
Chciałabym, żeby w Polsce było więcej biskupów, którzy w tym, co publicznie mówią, odważą się wyjść poza okrągłe słowa homiletycznego bingo (lub zwolnią wreszcie ludzi piszących im teksty). Moje spojrzenie jest dość specyficzne: patrzę z poziomu redaktora i moim zadaniem jest z dostarczonych treści ułożyć taki tekst, który czytelnicy będą chcieli chociaż zacząć czytać. A ludzie nie chcą czytać banałów. Nie chcą kościelnych sloganów, tej słynnej nowomowy, która nie porusza serca, mówi o niczym pod pozorem rozważania rzeczy wielkich. Tymczasem siedemdziesiąt procent nauczania, które za pośrednictwem agencji prasowej trafia do redakcji, można streścić tak: „Jezus nas zbawił, bla bla bla, musimy być wiernymi chrześcijanami, bla bla bla, za wzór postawmy sobie Maryję, bla, bla, bla, trzeba nieść swój krzyż, bla bla bla, pochylmy się nad misterium”. Nie, nie chcę szydzić. Po prostu widzę, jak bardzo taka treści ludzi nie porusza. Gdzie tu dzielenie się odkryciami ze studium i z modlitwy?
Tak, można od razu zaprotestować, że ludzie nie czytają takich religijnych treści, bo wybierają skandale i soczyste doniesienia o grzechach Kościoła. I tu zaskoczenie: wcale nie. To, czego ludzie chcą i czego szukają, to nie zawiłe językowo banały mówiące im, co robić, gdy się jest katolikiem, ale proste w formie wskazówki, JAK to robić. Jak czytać Pismo Święte. Jak się modlić wieczorem. Jak szukać Bożego wsparcia, gdy jest źle. Jak uwierzyć, że Bóg jest blisko i że Mu na nas zależy. Studium i osobista modlitwa: stąd się bierze taką wiedzę i mając ją, można się nią dzielić. Gdy jeden albo drugi biskup to robi, ludzie są i czytają. Widać to w liczbach, a te liczby to nie statystyka, tylko konkret.
Brakuje nam prostych mędrców, którzy dzieląc się swoją wiarą, pomagają nam znaleźć nasze własne ścieżki do Boga, a potem z Bogiem. I nie chodzi nawet o to, że będą nam dawać szczegółowe instrukcje, jak żyć. Nie. Chodzi o poczucie, że jesteśmy razem, że przeżywamy podobne problemy, że o to, co mnie się teraz przydarza, mam kogo zapytać i jest to ktoś, kto przede mną już tam był, już to przeszedł i wie, co robić.
Myślę, że stąd bierze się spadek autorytetu Kościoła, a właściwie to spadek autorytetu jego ludzi-wizytówek, czyli osób duchownych. Z oderwania przekazu. Nawet nie z braku osobistej pobożności, ale z nieumiejętności mówienia o niej w formie osobistego świadectwa. Z przekonania, że można mówić dokładnie to samo, co czterdzieści lat temu, tymi samymi słowami, i to dalej będzie działać, bo przecież „Kościół ma już dwa tysiące lat i cały czas głosi to samo”. Że można „wykonywać pasterskie zadania” dokładnie w ten sam sposób i że to będzie ludzi trzymało przy Bogu.
Jak pokazują dane, nie będzie i nie trzyma. Można stracić ze dwa miliony ludzi w dziesięć lat i tak jakby tego oficjalnie nie zauważyć. Można nic nie zmieniać w poczuciu, że to świat musi dopasować się do Ewangelii i nie widzieć, że to wcale nie do Ewangelii ludzie nie chcą się dopasować, tylko nie zachęca ich język i sposób, w jaki się o Jezusie i Jego miłości mówi. I że gdy się mówi ich językiem, przychodzą i chcą być.
Najgorsze jest jednak to, że nie wiem, jakim głosem należy o tym mówić, żeby dotarło. Na myśl przychodzą mi już wyłącznie trąby jerychońskie. Albo jakieś zbiorowe nawiedzenie konferencji episkopatu przez dwunastu apostołów, którzy prostym, rzemieślniczym językiem miłości znacząco zasugerowaliby nowy kierunek. Bo gdy mówią o tym świeccy – to są tylko świeccy. Gdy mówią o tym kobiety – nauczać kobietom nie pozwalamy, a zwłaszcza pouczać, a jak powiedzą za mocno, to się obrazimy i cześć. Gdy mówią o tym księża, są niepokorni i nieposłuszni. Nawet papieża słucha się wybiórczo, zwłaszcza gdy mówi o synodalnym słuchaniu się nawzajem. Jednocześnie załamuje się ręce, że ludzie odchodzą – i nie słucha się tych, którzy mają działające rozwiązania.
A rozwiązania znajduje się wtedy, gdy się staje wewnątrz i mierzy z wyzwaniem. Dlatego marzy mi się rzecz (chyba) niemożliwa: żeby w kontekście kryzysu w młodym Kościele każdy biskup pojechał w tym roku na dwa tygodnie rekolekcji z młodzieżą. Zdjął biskupie insygnia i pracował jak za wikariusza. Nie nauczał i nie pouczał, tylko był i robił kanapki z dżemem i nutellą. Żeby wysłał sekretarza na urlop i na homiliach czytał sercem Ewangelię z dnia. Doświadczył żywego Kościoła inaczej niż zazwyczaj, pojechał na zakupy dla pięćdziesięciu osób, pozamiatał kaplicę, usłyszał trudne pytania, zobaczył cuda codzienności. Jest przynajmniej kilku, może kilkunastu biskupów, którzy to potrafią, w których (według mnie) takie doświadczenie jest żywe i świeże. Oni mogą podpowiedzieć, jak to zrobić. I głęboko wierzę, że jest też wielu takich, którzy za tym tęsknią, a mimo to nie mogą się zdecydować.
Gdy sobie taki wyjazd wyobrażam, widzę, że wśród wszystkiego, co się w Kościele dzieje, to byłby drobiazg: ale taki drobiazg, jaki kocha Bóg. Dwie ryby, pięć chlebów, jedna łódka, dwunastu facetów, sto słoików nutelli, jedne rekolekcje, otwarte serce, tydzień czasu. To z dołu, od ludzi. A z Góry – rozmnożenie tych drobiazgów. Moc łaski. I może wielka zmiana.
Autor: Marta Łysek