Miłość nieprzyjaciół jest możliwa
ks. Mateusz Tarczyński 23 lutego 2025, 07:38 źródło: https://deon.pl/
„Miłujcie waszych nieprzyjaciół; dobrze czyńcie tym, którzy was nienawidzą; błogosławcie tym, którzy was przeklinają, i módlcie się za tych, którzy was oczerniają” (Łk 6, 27-28). Kiedy tak czytam i czytam słowa Jezusa z dzisiejszej Ewangelii, kiedy próbuję je przetrawić, to jedna myśl nie daje mi spokoju: dlaczego nie potrafię wprowadzić ich w życie?
OK, udaje mi się to czasami w większym lub (częściej) w mniejszym stopniu. Ale właśnie, dlaczego tylko niekiedy mnie na to stać? Dlaczego to nie jest zasada mojego życia, której trzymałbym się zawsze, w każdej sytuacji, o którą bym walczył do upadłego? Bo przecież nie chodzi o to, że wizja życia, która za nimi stoi, jest trudna do realizacji w relacjach z innymi ludźmi. To oczywiste chyba dla każdego, kto z tymi słowami się styka, że są one niesamowitym wyzwaniem. I nie chodzi też o to, że to, czego naucza Jezus, może wydawać się po prostu utopią – pięknie brzmi to w Jego ustach, a nierealne jest wprowadzenie w czyn nauki Mistrza z Nazaretu. Jedyne wyjaśnienie, które dzisiaj mnie przekonuje, jest takie, że największa trudność w przyjęciu tych słów i w podporządkowaniu im życia tkwi w tym, że to zbyt dużo kosztuje. Trzeba by zmienić całkowicie swoje podejście do relacji z ludźmi, a to przecież mogłoby sprawić, że w oczach niektórych stałbym się „dziwolągiem”, który – zamiast dbać o siebie i walczyć o swoje – próbuje kochać, bo tak powiedział kiedyś żydowski Cieśla. I ja, ten „dziwoląg”, walczę o miłość w swoim sercu do wszystkich ludzi bez wyjątku, także do tych, dla których miłość do mnie będzie ostatnim, o czym w ogóle pomyślą.
Kiedy jednak czytam to, co dzisiaj serwuje nam liturgia słowa, to nie mogę przejść wobec tego obojętnie. Przesłanie jest oczywiste: miłować, miłować i jeszcze raz miłować! Ale nie są to tylko wymagania. One poparte są najpierw na tym, co człowiek może odkryć w Bogu. A co w Nim dostrzega? Miłosierdzie, czyli miłość, która wymyka się wszystkiemu, co znamy z relacji międzyludzkich: czy to, gdy weźmiemy pod uwagę więzi z najbliższymi – rodzinne, przyjacielskie i koleżeńskie, czy te szersze – społeczne, wspólnotowe i międzypokoleniowe. I to musiał zobaczyć w Bogu Dawid, tego z pewnością doświadczył. Dlatego nie zabił Saula, by w ten sposób się na nim odegrać: „Pan dał mi ciebie w ręce, lecz ja nie podniosłem ich przeciw pomazańcowi Pańskiemu” (1 Sm 26, 23). Choć z politycznego punktu widzenia wszystkie okoliczności sprzyjały ku temu, żeby pozbyć się przeciwnika, który przecież czyhał na jego życie. Postąpił jednak wbrew tejże logice, a według tego, co sam dostrzegł w Bogu i co wychwala psalmista: „Miłosierny jest Pan i łaskawy, nieskory do gniewu i bardzo cierpliwy. Nie postępuje z nami według naszych grzechów ani według win naszych nam nie odpłaca” (Ps 103, 8.10).
Zadziwia ten brak zemsty. Ale zadziwia tylko tych, którzy nie zgłębiają prawdy o Bożej miłości. Nigdy nie będzie się mścić ten, kto w Bogu dostrzeże miłość, która pozwala się zranić i odrzucić, która znosi pogardę i nie ucieka się do odpłaty: „Bądźcie miłosierni, jak Ojciec wasz jest miłosierny” (Łk 6, 36). Tymczasem my, tak mi się przynajmniej ostatnio bardzo mocno wydaje (i mógłbym to poprzeć konkretnymi rozmowami), tkwimy trochę w tym, czego nauczyliśmy się z tzw. głównych prawd wiary, które „uczą” nas, że Pan Bóg jest sędzią sprawiedliwym, wynagradzającym człowieka za dobro, a zsyłającym surową karę za zło. Wiele szkody w pojmowaniu miłosierdzia i sprawiedliwości Boga wyrządziły te znane nam z katechezy i wykute przez nas „na blachę” formuły, które – i trzeba to bardzo mocno podkreślić! – są zbyt wielkim uproszczeniem.
Możemy zauważyć w człowieku pewną tendencję do szukania prawd absolutnych, nienaruszalnych i ostatecznych, w których jednak pomija się kwestię ludzkiej kruchości czy zawiłości procesów decyzyjnych. Zdarza się, że tworzymy sobie dogmaty na własną miarę. I jednym z nich może być właśnie przeświadczenie, że Bóg to surowy, niewzruszony wręcz i pozbawiony empatii sędzia, który siedzi na tronie, a my musimy na każdym kroku uważać, by nie zgrzeszyć, bo inaczej spadnie na nas kara, zleci na nas grom z jasnego nieba, kiedy przekroczymy ustanowione przez niego zasady. Tymczasem w chrześcijaństwie nie chodzi przecież o ciągły lęk przed karą, ale o wzrost w miłości. A ten może być hamowany, jeśli nie wyrwiemy się z tego właśnie systemu, w którym za dany czyn należy się adekwatna do niego zapłata, czyli nagroda bądź też kara. Jeśli tak będziemy widzieć zasady, którymi powinniśmy się kierować w relacji z Bogiem, to tym bardziej będziemy w ten sposób funkcjonować w stosunkach z innymi ludźmi. I nie będzie w tym nic nadzwyczajnego, nie biorąc oczywiście pod uwagę Ewangelii, która przecież chce nas z tego wyrwać i wynieść na dużo wyższy poziom: „Wy natomiast miłujcie waszych nieprzyjaciół” (Łk 6,35).
Drażnią te słowa Jezusa – o miłości wobec nieprzyjaciół, o nadstawianiu drugiego policzka, o byciu miłosiernym… Ileż to razy spotkałem się z mało ewangelicznymi stwierdzeniami, pojawiającymi się choćby w kontekście wyrządzania szkody chrześcijanom przez pozbawianie ich życia, obrażanie ich religijnych uczuć i poważanych przez nich autorytetów, profanację miejsc i przedmiotów świętych czy też inne świętokradzkie zachowania. Jakie stwierdzenia mam na myśli? Choćby takie: „Gdyby tak postąpili z muzułmanami, to mieliby za swoje”. Albo: „A my jak zwykle cicho, nie reagujemy, zamiast dać im popalić i pokazać, że nie jesteśmy frajerami, popychadłami, chłopcami do bicia”.
Ewangelia dalej jednak swoje: „Jeśli cię kto uderzy w policzek, nadstaw mu i drugi” (Łk 6, 29). Oczywiście, krzywdę należy nazwać krzywdą i, jeśli się tylko da, trzeba zapobiec cierpieniu i konfliktom, domagając się sprawiedliwości i szacunku. Ale nie można zapomnieć o tym, że czyjaś wrogość nie sprawia, iż dana osoba przestaje być dla nas siostrą lub bratem, za których Chrystus również oddał życie: „On jest dobry dla niewdzięcznych i złych” (Łk 6, 35). Jeśli uzupełnić ten obraz jeszcze o toczące się polityczne spory i pojawiającą się w nich nienawiść do przeciwników, niekiedy wręcz buchającą z oczu i ust, to kilka pytań nie powinno nam, noszącym dumnie imię Chrystusa, dać spokoju: gdzie się podziała miłość do nieprzyjaciół? Gdzie chęć budowania jedności ponad podziałami? Gdzie modlitwa za tych, którzy nie są nam przychylni, ale nie jako prośba o to, by się zmienili, lecz o miłość w naszych sercach? Dlaczego to tak trudne? Dlaczego o tym zapominamy?
Jezus bardzo nas dzisiaj prowokuje do tego, żebyśmy zauważyli, że choć rzeczywiście tkwimy w sytuacji po grzechu pierworodnym, to nie musimy dalej postępować i żyć jak wybrakowani i niezdolni do bezgranicznej miłości, przekraczającej wszelkie bariery: „A jak nosiliśmy obraz ziemskiego człowieka, tak też nosić będziemy obraz Człowieka niebieskiego” (1 Kor 15, 49). On nas może wypełnić swoją miłością, On nas może uzdolnić do przyjęcia postaw, o których nawet nam się nigdy nie śniło. Po to właśnie mamy budować relację z Bogiem, żeby być zadziwiająco inni – żeby zadziwić innych i samych siebie, żeby szczęka opadła tym, którzy są nam nieprzychylni (jak opadła Saulowi i jego poplecznikom), bo my, wbrew powszechnie przyjętej logice odpłaty, próbujemy wciąż uparcie zło dobrem zwyciężać.
Autor: ks. Mateusz Tarczyński