Nabożeństwo majowe. Reaktywacja?

Ks. Andrzej Draguła 02 maja 2018 źródło: https://wiez.pl/

Nabożeństwo majowe przed kapliczką przy ulicy Płowieckiej w Sanoku, 2016 r. Fot. Lowdown / na licencji CC

Kryzys nabożeństw majowych to coś więcej niż tylko zmniejszająca się popularność jakiejś formy pobożności.

Poszedłem na pierwsze w tym sezonie nabożeństwo majowe, a właściwie pojechałem, bo na pewną podzielonogórską wieś. Wszedłem do kościoła, nikogo jeszcze nie było. Na ławce leżała książeczka do nabożeństwa, taka pierwszokomunijna. Otworzyłem na litanii loretańskiej zilustrowanej obrazkiem przedstawiającym czworo dzieci modlących przed maryjną kapliczką. Rozejrzałem się dookoła. Żadnego dziecka nie było, nikogo młodszego ode mnie.

Nie wiem, ile w tej miejscowości mieszka dusz nieśmiertelnych ani ile – jak to się mówi – chodzi do kościoła. Nas wszystkich, łącznie ze mną nieznajomym, było ośmioro. Dwie ławeczki. Zaczęliśmy śpiewać. Nabożeństwo długo nie trwało. Ile trzeba, żeby odśpiewać litanię i po dwie zwrotki pieśni na początek i zakończenie? W porywach dwadzieścia minut. Wróciłem w nastroju minorowym. O kryzysie nabożeństw majowych pisałem już przed rokiem w tekście „Czy potrzebne jest Ekstremalne Nabożeństwo Majowe”? Postanowiłem jednak do tematu wrócić – choćby w krótkiej formie – ponieważ jest to moim zdaniem symptom kryzysu większego niż tylko zmniejszająca się popularność jakiejś formy pobożności.

Jeśli przyjąć, że wspólnotowe wielbienie Boga było spoiwem sąsiedztwa, to współczesny rozpad relacji sąsiedzkich siłą rzeczy odbija się na potrzebie wspólnotowego wielbienia Boga

Alain de Botton w książce „Religion for Athesits” zastanawia się, czego ludzie niewierzący mogliby się nauczyć od wierzących, jakie wartości – według niego – bez wiary są nie do osiągnięcia. Zaskoczyło mnie to, że pierwszy rozdział poświęca wspólnocie, wychodząc ze stwierdzenia, że jedną z najbardziej odczuwalnych strat nowoczesnego społeczeństwa jest utrata poczucia wspólnoty. Według niego nowoczesne społeczeństwo wspólnotę ogranicza do rodziny. Owszem, ludzie się spotykają razem, ale elementem jednoczącym coraz rzadziej jest sąsiedztwo, liczą się zupełnie inne kryteria: rasa, wiek, wykształcenie, zamożność, zainteresowania itd. W ten sposób jednak tworzą się kluby, a nie wspólnoty. Botton pisze: „Historycy sugerują, że zaczęliśmy lekceważyć nasze sąsiedztwo w tym samym czasie, kiedy przestaliśmy wspólnotowo wielbić naszych bogów”.

Jeśli uznać tę tezę za prawdziwą, należy przyjąć, że najsilniejszym spoiwem sąsiedzkiej wspólnoty była wspólna religia, a właściwie wspólnotowe jej wyrażanie, choćby na takich nabożeństwach majowych. W lokalnych wspólnotach ludzie dzisiaj rzadko ze sobą pracują, rzadko się bawią, a jeśli już przestaną się razem modlić, pozostaje pytanie, co ich będzie łączyć? Fakt, że mieszkają na tej samej ulicy, na tym samym piętrze czy w tym samym zaułku wcale nie musi być wspólnototwórczy. Wiem, co mówię, wszak mieszkam w bloku. I czuję się bezradny. Jest coś pustelniczego w tym moim mieszkaniu na osiedlu.

Oczywiście, pierwszym celem religii nie jest tworzenie lokalnej społeczności. Nie ma jednak religii bez wspólnoty, przynajmniej chrześcijaństwa. II Sobór Watykański przypomniał, że „podobało się jednak Bogu uświęcić i zbawiać ludzi nie pojedynczo, z wykluczeniem wszelkiej wzajemnej między nimi więzi, lecz uczynić z nich lud, który by Go poznawał w prawdzie i zbożnie Mu służył” („Lumen gentium”, 9). Podobało się i podoba. Kiedyś to był lud izraelski, dzisiaj to jest Kościół. Botton pisze, że największy potencjał wspólnototwórczy ma Msza katolicka, ponieważ genetycznie jest ucztą (teologicznie jest to bardziej skomplikowane). Ale przecież – oprócz liturgii – drugim faktorem wspólnototwórczym, a właściwie eklozjotwórczym, czyli tworzącym Kościół była pobożność ludowa, która pozwalała na silniejsze wyrażanie emocji i dawała ludziom język wiary często bardziej przystępny niż ten liturgiczny.

Nie wiem, jak jest w innych częściach Polski, ale tu, na Zachodzie, ten kanał, ten pas transferowy wiary i więzi wspólnotowych zamiera. Tu i ówdzie pojawiająca się krytyka pobożności ludowej, z jaką mieliśmy do czynienia po II Soborze Watykańskim, była bardzo krzywdząca i niszcząca. Ale – jak mi się wydaje – to nie ta krytyka dotarła do naszych wsi i zniszczyła pobożność ludową. Rzecz wydaje się bardziej skomplikowana. Jeśli przyjąć, że wspólnotowe wielbienie Boga było spoiwem sąsiedztwa, to współczesny rozpad relacji sąsiedzkich siłą rzeczy odbije się na potrzebie wspólnotowego wielbienia Boga. To sprzężenie zwrotne. Odbudowa więzi lokalnych to odbudowa wspólnoty Kościoła. Odbudowa wspólnoty Kościoła to w konsekwencji odbudowa więzi lokalnych, choć już pewno trochę innych niż te tradycyjne.

Botton patrzy na katolików z ich poczuciem wspólnoty i wspólnotowórczym potencjałem Mszy świętej z zazdrością. Tylko że on to pisał – jak się da wyczytać – z perspektywy wielkomiejskiej katedry wypełnionej ludźmi, a nie z perspektywy podzielonogórskiej wsi. Ale to może być także wieś podszczecińska, podpoznańska, a może nawet podkrakowska. Obawiam się, że erozja poczucia lokalnej wspólnoty postępuje. Bez tej świadomości będziemy – jak co roku – ogłaszali, że nabożeństwo majowe jest o godzinie 17, nawet nie zdając sobie sprawy, że to ogłoszenie w pustkę, a dzieci spod kapliczki na obrazku to przeszłość. Czy da się ją jeszcze reaktywować?

Ks. Andrzej Draguła

 

Skip to content