Napalmem w Matkę Bożą.
Napalmem w Matkę Bożą. Z ukochanej przez ludzi ikony zostało tylko kilka spalonych desek
Łukasz Sośniak SJ 6 grudnia 2024, 15:52; źródło: https://deon.pl/
Napalm to niszczycielski specyfik znany niestety nie tylko z amerykańskich filmów o wojnie w Wietnamie. Używali go także polscy komuniści, by walczyć z chrześcijaństwem we własnej Ojczyźnie. Wydarzenia jak z hollywoodzkiego filmu rozegrały się w bazylice jezuitów w Starej Wsi w mroźną mikołajkową noc 1968 roku.
Podobnie jak dziś był piątek. We wczesnych godzinach porannych mróz szczypał w oczy. W oknach okolicznych domów panował jeszcze mrok. Mieszańcy Starej Wsi, którzy zwykle wstają razem z kurami, spali w najlepsze, ciesząc się ciepłem pierzyn, spod których już niebawem będą musieli wyjść, by rozpocząć kolejny dzień pracy.
We wsi nie spała tylko jedna osoba. Pod osłoną nocy do starowiejskiej bazyliki szybkim krokiem zbliżał się mężczyzna. Miał na sobie ciemną kurtkę, a wełnianą czapkę naciągnął głęboko na oczy. Rozglądał się nerwowo, choć wokół nie było żywego ducha. Z ramienia zwisała mu pokaźnych rozmiarów skórzana torba. W środku znajdował się łom i… bomba napalmowa.
Mężczyzna wydobył łom z torby i za jego pomocą sprawnie i cicho wyłamał zamek kościelnych drzwi. Po wejściu do środka zatrzymał się w progu i kilka chwil nasłuchiwał w ciszy. Następnie ruszył w lewo i kryjąc się w mroku, pewnym krokiem doszedł boczną nawą do prezbiterium. Gdy tam dotarł, przeskoczył balaski i wszedł za ołtarz, gdzie znajdowały się niewidoczne od strony nawy głównej drewniane schody.
Włamywacz wspiął się po nich na wysokość cudownego obrazu Matki Bożej. Sięgnął do torby. W mroku nie widział kształtów przedmiotu, który pojawił się w jego dłoni. Nie musiał. Znał go doskonale – wielokrotnie ćwiczył ten moment. Pewnym ruchem odpalił bombę i wrzucił ją między metalową tylną zasłonę obrazu a samo malowidło. Detonacja ładunku zapalającego była bezgłośna. Gdy schodził na dół poczuł w nozdrzach gryzący dym. Podniósł wzrok i jako ostatni człowiek spojrzał na XV-wieczny obraz Matki Bożej, który zaczynały już ogarniać płomienie…
Ogień w oknach kościoła!
Pożar zauważył około piątej rano rektor kolegium o. Karol Miziniak SJ. Zmierzając do kaplicy domowej na poranną modlitwę dostrzegł w oknach kościoła płomienie. Szybko wszczął alarm i zaczął budzić zaspanych współbraci. Zakonnicy wbiegli do kościoła od strony zakrystii. Z początku niewiele widzieli i nie umieli zlokalizować źródła pożaru, całe wnętrze świątyni wypełniał bowiem czarny gryzący dym. Dopiero po chwili ujrzeli ogień wydobywający się zza zasłony obrazu. W płomieniach stały także ramy cudownej ikony oraz rzeźby ołtarzowe.
Ojciec proboszcz Jan Przygoda SJ szybko zdecydował o wyniesieniu z tabernakulum Najświętszego Sakramentu. Nie było to łatwe zadanie. Czarny dym nie pozwalał oddychać i palił w oczy. Zakonnicy, by zbliżyć się do tabernakulum, owijali sobie twarze mokrymi ręcznikami. Dopiero gdy Najświętszy Sakrament był bezpieczny, przystąpiono do gaszenia pożaru. Jednak z powodu zadymienia zbliżanie się do źródła płomieni było niezwykle trudne i niebezpieczne.
Pierwszą osobą świecką, która znalazła się w kościele po zdarzeniu, był jeden z parafian. Franciszek Błaż. Przerażony tym, co zastał we wnętrzu, postanowił, że zrobi wszystko, by pomóc gasić pożar i ocalić Matkę Bożą. Z powodu gęstego dymu musiał czołgać się po posadzce, by dostać się w okolice prezbiterium. Tylko na wysokości podłogi znajdowało się jeszcze powietrze zdatne do oddychania. Jak później relacjonował, dostrzegł wówczas mężczyznę, który spod konfesjonału znajdującego się pod chórem zmierzał powoli do drzwi, a po dotarciu do nich zniknął w tłumie…
Obrazu nie było. Zamiast niego ziała czarna czeluść
Akcję ratowniczą udało się podjąć dość sprawnie, co pozwoliło uratować kościół. Jednak na ocalenie cudownej ikony było już za późno. Nic nie mogli poradzić zakonnicy, ofiarnie dźwigający wiadra z wodą, ani strażacy, którzy błyskawicznie przybyli na miejsce zdarzenia z Brzozowa i Starej Wsi. Bezradni byli również parafianie, coraz tłumniej gromadzący się na kościelnym dziedzińcu.
Gdy opadł dym okazało się, że z cudownego obrazu prawie nic nie zostało – jedynie zwęglone fragmenty środkowej i górnej części desek stanowiących podstawę malowidła. Pożar przetrwały jedynie złote korony – kopie koron koronacyjnych znajdujących się w tym czasie w skarbcu oraz częściowo rama obrazu. Z zasłony obrazu zostały jedynie fragmenty.
Starowiejski historyk, Stanisław Dydek, wspomina: „Gdy odsunięto na bok rozgrzaną, potężną blachę, zabezpieczającą cudowny obraz od tyłu, było już po wszystkim. Zamiast cudownego obrazu – czarna czeluść; w kościele pełno dymu, a w dole migające błyski latarek kieszonkowych”.
W opłakanym stanie był także sam kościół: ściany i sklepienie osmolone, a posadzka pokryta czarną mazią – pozostałościami napalmu, którego usunięcie – jak się później okazało – graniczyło z cudem.
Kiedy nastał świt, o wydarzeniu wiedziała już cała wieś. Jej mieszkańcy rzucali wszystko i przybywali na pomoc do bazyliki. Informacja o profanacji szybko dotarła do okolicznych wsi i całego regionu. Ludzie byli zszokowani i oburzeni. Wszyscy głośno domagali się wszczęcia śledztwa, złapania i przykładnego ukarania sprawców. Po cichu szeptano, że to nie byli zwykli wandale…
Do zniszczenia użyto napalmu. Jak w Wietnamie
Eksperci nie mieli wątpliwości: to było podpalenie i to z użyciem napalmu, czyli bardzo trudnego do ugaszenia środka zapalającego. To substancja produkowana w celach bojowych, mającą tylko jedno zadanie – zniszczenie. To właśnie napalm stosowano w miotaczach ognia i bombach lotniczych podczas trwającej wówczas wojny w Wietnamie. W odróżnieniu od zwykłego paliwa napalm ma zwiększoną przyczepność do podpalanych powierzchni, wolniej ścieka i gorzej wsiąka. Płonie nawet w wodzie, a jego ugaszenie jest praktycznie niemożliwe. Musi wypalić się sam. Toksyczny dym, który wydziela, poraża oczy i układ oddechowy. Jest równie niebezpieczny jak sama substancja.
Władze tuszują sprawę
Gdy minął pierwszy szok, a mieszkańcom udało się w miarę uporządkować bazylikę, Eustachy Stiebelski, mieszkaniec pobliskiego Miejsca Piastowego, wystosował poruszający list do przewodniczącego Rady Państwa. „Historyczny obraz – pisał – odbierający cześć w świątyni starowiejskiej od wielu wieków… świeci dziś wypalonym oczodołem jako groźne memento dla tych, którzy igrają lekkomyślnie żagwią bezbożnictwa na ziemiach polskich”. W dalszej części listu wzywał do natychmiastowych działań, mających na celu odnalezienie i ukaranie sprawców.
Odpowiedź na jego list była niezwykle lakoniczna. Prokuratura w Rzeszowie zawiadomiła jedynie, że podjęła „szczegółowe dochodzenie”. W rzeczywistości jednak nie zrobiono nic – śledztwo szybko umorzono, a sprawę zatuszowano. Komunistyczni prokuratorzy nawet nie próbowali wyjaśnić okoliczności wydarzeń. Sugerowali jedynie, że pożar powstał przypadkiem, w wyniku jakiegoś zaniedbania. Władze próbowały tuszować sprawę również za pomocą prasy. Dwa tygodnie po pożarze w „Nowinach Rzeszowskich” ukazała się notatka, która informowała, iż obraz spłonął w wyniku zwarcia w przewodach elektrycznych. Zdarzały się jednak artykuły znacznie bardziej krzywdzące, sugerujące, że to sami jezuici podpalili obraz, by w ten sposób wskrzesić słabnący kult Matki Bożej. Jak widać, niektórzy dziennikarze, choć wspierali władze w ich działaniach dezinformacyjnych, znacznie lepiej rozumieli znaczenie podpalenia i jego konsekwencje – na pewno lepiej niż ich partyjni mocodawcy.
Przygotowania do zamachu trwały od miesięcy
Prokuratorzy nie wzięli pod uwagę dziwnych incydentów, które miały miejsce w starowiejskim kolegium niedługo przed atakiem. Jednym z nich było włamanie i dość nieudolnie upozorowana kradzież. Sprawca zabrał jedynie kilkanaście z licznych wotów zdobiących ściany świątyni. Nie zainteresował się innymi cennymi przedmiotami, a nawet niezabezpieczonymi skarbonami z pieniędzmi. Było oczywiste, że w tym włamaniu nie chodziło o cenne precjoza, ale o rekonesans i przygotowanie do właściwego zamachu.
Pozostawione przez włamywacza ślady wskazywały, że szukał on dojścia do cudownego obrazu za głównym ołtarzem. Otworzył okienko kontrolne, znajdujące się przy śrubie do odsuwania i zasuwania zasłony. Po drewnianych schodach wszedł przed ikonę Matki Bożej. Zostawił widoczne ślady palców i butów na dokładnie wypastowanych stopniach. Brudne ręce wytarł w obrus, który rzucił na stopnie głównego ołtarza.
To nie jedyne dziwne wydarzenie, które miało miejsce na krótko przed zniszczeniem starowiejskiego obrazu. Na kilka miesięcy przed napaścią mieszkańcy coraz częściej widywali nieznanych mężczyzn kręcących się w okolicach kościoła. Niektórzy z nich wprost wypytywali lokalną ludność o techniczne zabezpieczenia ikony. Jedna z takich „wizyt” miała miejsce, jak zeznali później mieszkający blisko świątyni parafianie, późnym wieczorem w dniu poprzedzającym zamach.
„Widziałem mężczyzn płaczących…”
Zbrodnia popełniona na Matce Bożej wywarła na okolicznych mieszkańcach ogromne wrażenie. Niektórzy swoje wspomnienia z tamtego okresu pozostawili na piśmie. Do najbardziej wzruszających należy notatka ówczesnego starowiejskiego organisty Stanisława Daty, który przybył do kościoła zaraz po ugaszeniu pożaru. Później, chodząc od domu do domu, roznosząc wigilijne opłatki, obserwował żal, płacz i lamenty mężczyzn i kobiet. Pisał: „miałem uczucie, że w każdym domu napotykam na trumnę kogoś bardzo bliskiego. Taka rozpacz, smutek i ból malowały się na twarzach parafian. Widziałem mężczyzn płaczących… (…) A kobiety? Niektóre cicho płakały, inne głośno szlochały”.
Wkrótce bazylika – jak pisze Stanisław Dydek – stała się „domem żałoby i modlitwy”. Przed spalonym obrazem czuwano i odprawiano nabożeństwa. W święto Niepokalanego Poczęcia NMP, z powodu wzruszenia, nikt nie był w stanie dołączyć do zaintonowanej pieśni „Ty się przyczyń za nami”, która od wieków śpiewana była przed zasłonięciem cudownego obrazu. Jak wspomina Stanisław Data: „gardła obecnych zaschły, piersiami tłumu wstrząsnął szloch i płacz”.
Matka Boża wciąż czuwa nad Podkarpaciem
Do dziś nie wiadomo, kim był sprawca i jak wyglądał dokładny przebieg zdarzeń. Dopiero trzydzieści osiem lat później, już po upadku systemu, IPN wszczął śledztwo. Stało się to na prośbę jezuitów, którzy przez lata samodzielnie próbowali ustalić winnych – niestety bezskutecznie. Dopiero w 2006 r., w wyniku śledztwa Instytutu Pamięci Narodowej, zakwalifikowano spalenie starowiejskiej ikony jako zbrodnię komunistyczną. Stało się jasne, że za profanacją kościoła stał panujący reżim.
Celem podpalenia obrazu Matki Bożej Miłosierdzia było rzecz jasna stłumienie kultu maryjnego, który – oprócz swojego wymiaru religijnego – miał także niebagatelne znaczenie patriotyczne i antykomunistyczne. W efekcie w Starej Wsi stało się to, co wiele lat później w całej Polsce wydarzy się po zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki. Ludzie, zamiast się podzielić i załamać, zjednoczyli się, a kult Matki Bożej osiągnął apogeum. Do sanktuarium zaczęło przybywać więcej pielgrzymów niż kiedykolwiek.
Współcześnie, w czasach laicyzacji i odchodzenia ludzi od Kościoła, Podkarpacie wciąż pozostaje oazą pobożności. Jaki jest tego powód? Historycy mówią o ciągłości pokoleń, względnej swobodzie wyznawania wiary w okresie zaborów, a także o sporej liczbie mieszkańców wsi, gdzie łatwiej o zachowanie tradycji niż w wielkich miastach. Trudno się z tym wszystkim nie zgodzić. Uważam jednak, że istotną rolę w podtrzymywaniu religijności na Podkarpaciu odegrała wielowiekowa obecność na tych terenach Matki Bożej Miłosierdzia, czczonej w starowiejskim obrazie i związana z jej obecnością działalność duszpasterska jezuitów. Tragiczne wydarzenia, które miały miejsce w 1968 roku, tylko tę wiarę i przywiązanie do religii wzmocniły i utwierdziły.
Obecnie w ołtarzu starowiejskiej bazyliki nie ma już wypalonej czarnej jamy. Znajduje się tam kopia zniszczonego obrazu, odtworzona przez prof. Marię Niedzielską z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych. Szczątki spalonego zabytku przechowywane są zaś w muzeum na terenie jezuickiego kolegium. Każdy przybywający do tego miejsca może je obejrzeć. Ich widok przeraża i jednocześnie uświadamia z jak niszczycielskim i zbrodniczym systemem zmagał się nasz kraj przez niemal 50 lat.
Część informacji zaczerpnąłem z książki Weroniki Błaż pt. „Przedziwne losy Sanktuarium Matki Bożej Miłosierdzia w Starej Wsi”, Kraków 2024.
Autor: Łukasz Sośniak SJ
(ur. 1982) absolwent filologii polskiej i dziennikarstwa. Przez wiele lat pracował jako redaktor lokalnych mediów częstochowskich i Radia Jasna Góra. W 2015 r. wstąpił do Towarzystwa Jezusowego i już jako jezuita pracował w Radiu Watykańskim. Obecnie współautor Podcastu Jezuickiego. Jego pasją i najlepszym sposobem na relaks jest literatura.