Nie kalkulacja, lecz relacja
ks. Mateusz Tarczyński 25 maja 2025, 10:00 źródło: https://deon.pl/
Dość sugestywnie wyobrażam sobie scenę przywołaną dziś w Dziejach Apostolskich: w dusznym, pełnym gwaru domu w Antiochii ktoś nagle wali pięścią w stół i krzyczy: „Jeżeli się nie poddacie obrzezaniu według zwyczaju Mojżeszowego, nie możecie być zbawieni” (Dz 15,1). Cisza, która po tych słowach zapada, nie jest pokojem – to napięcie, które buduje mur między tymi, którzy ufają miłości Jezusa, a tymi, którzy wolą matematykę przepisów. Potem widzimy Pawła i Barnabę, którzy zamiast dorzucać kolejne paragrafy, prowadzą spór nie o zasady, lecz o serce. Wiedzą, że zbawia Osoba, a nie procedura. Wystarczy jedno spojrzenie w oczy Zmartwychwstałego, by zrozumieć, że cała biblioteka przykazań i szczegółowych przepisów bez relacji z Chrystusem nie ma żadnego znaczenia.
Ta scena wcale nie jest daleka od naszego doświadczenia. Zastanów się, ile razy próbowałeś uratować się własnym projektem doskonałości? Ile razy trzymałeś w dłoni „różaniec” zrobiony z diet, kalendarzy, aplikacji do medytacji i kolejnych kursów rozwoju, byle tylko nie przyznać, że potrzebujesz Zbawiciela? Widzę bardzo jasno, że kiedy układam dzień tak szczelnie, iż nie zostaje w nim nawet chwila na głębszy oddech, to staję się podobny do Judejczyków, o których piszą Dzieje Apostolskie: chcę się zbawić sam. I nieważne czy moim obrzezaniem jest wizerunek w mediach społecznościowych, portfel kryptowalut czy polerowane religijne praktyki, które skutecznie chowają prawdę, że bez Jezusa jestem jak gałąź odcięta od winorośli.
Sobór Jerozolimski, którego echem jest dzisiejsze pierwsze czytanie, kończy się decyzją brzmiącą jak łyk świeżego powietrza: „Postanowiliśmy bowiem, Duch Święty i my, nie nakładać na was żadnego ciężaru oprócz tego, co konieczne” (Dz 15,28). Konieczne – czyli minimum, które okazuje się maksimum miłości. Obrzezanie ustępuje miejsca wierze, która przestaje rozliczać pochodzenie, kolor skóry i akcent. Psalmista dopowiada: „Niech wszystkie narody oddają Ci chwałę” (Ps 67,4). Rezygnacja z obrzezania była dla pierwotnego Kościoła niczym szerokie drzwi otwarte na świat, brama, przez którą mogą wejść Grek, Etiopczyk i Rzymianin. A dziś? Wciąż kuszą nas zatęchłe korytarze, w których pachnie wilgotnym kadzidłem, a okna są zamurowane lękiem przed innością. Duch natomiast woła pełnią swego głosu: odsuń zasłony, niech świeże powietrze kultur i języków wleci do Kościoła.
Wizja Apokalipsy rozwija tę myśl jeszcze dalej. Jan pisze: „Uniósł mnie anioł w zachwyceniu na górę wielką i wyniosłą, i ukazał mi Miasto Święte Jeruzalem, zstępujące z nieba od Boga, mające chwałę Boga” (Ap 21,10-11), by dopowiedzieć zdanie, które wywraca każdy plan duszpasterski do góry nogami: „A świątyni w nim nie dojrzałem: bo jego świątynią jest Pan Bóg wszechmogący oraz Baranek” (Ap 21,22). Nie ma świątyni! Gdy słyszę to słowo, czuję, jak bledną złote ornaty, jak tracą znaczenie kościelne tytuły, jak sypią się wszystkie reduty zbudowane z rubryk i statutów. Nowe Jeruzalem to Kościół, ale taki, który nosi w sercu jedynego Kapłana. Nie święte jego mury zbawiają, lecz Ten, który przeszedł przez zamknięte drzwi Wieczernika. Dlatego też religia bez relacji zamienia się w skansen.
Jak wygląda ta relacja? Jezus odpowiada w Ewangelii: „Jeśli Mnie kto miłuje, będzie zachowywał moją naukę” (J 14,23). Najpierw miłość, potem przykazania. Najpierw serce, potem etyka. To odwrócenie kolejności jest jak ustawienie kompasu: jeśli igła nie wskaże prawdziwej północy, wszystkie dalsze obliczenia będą fałszywe. Miłość jest decyzją – klamką po wewnętrznej stronie drzwi. Chrystus nie wejdzie oknem ani nie sforsuje zamka. Stoi i puka, w paradoksalny sposób uzależniając się od ludzkiej wolności. Gdy człowiek otworzy swoje serce, wchodzi doń razem z Ojcem i Duchem. Wtedy słowo „przykazanie” przestaje oznaczać tablicę obowiązków, a staje się mapą przyjaźni.
Jezus dodaje do tego jeszcze jedno ważne zdanie: „Pokój zostawiam wam, pokój mój daję wam. Nie tak jak daje świat, Ja wam daję” (J 14,27). Pokój to nie pauza między jedną wojną a drugą, to nie stoicki chłód ani egoistyczne przekonanie: „Byle mi było dobrze”. Pokój Zmartwychwstałego to przestrzeń, w której nawet śmierć nie ma ostatniego słowa – to cisza serca wolnego od lęku, bo zna Tego, który przeszedł zwycięsko przez grób. Sakramenty, rozumiane w tym właśnie kluczu, nie będą już zatem dla nas nigdy pieczątką w indeksie, lecz dotykiem Przyjaciela, który przypomina: „Nie zostawię was sierotami” (J 14,18). Eucharystia jest spotkaniem, w którym Słowo staje się chlebem, aby ci, którzy Go kochają, mieli siłę kochać dalej. Spowiedź jest momentem, w którym Ojcowskie dłonie wyciągają człowieka z błotnistej ziemi. Jednak istotne jest widzieć, że to nie rytuał zbawia, tylko Słowo, które stało się ciałem i chce zamieszkać w naszym codziennym i nieidealnym życiu.
Mimo to w uszach i przed oczyma wciąż mamy reklamy „zbawicieli”. Bank obiecuje nam odporność na kryzys, influencer podpowiada, jak urządzić mieszkanie, nowa dieta gwarantuje długowieczność, a religijna aplikacja policzy duchowe kalorie. Różaniec odklepany, nabożeństwo zaliczone, Msza święta zamówiona – tak „załatwiamy” zbawienie dla siebie i naszych bliskich. Łatwiej uklęknąć przed monstrancją niż przed sąsiadem, który właśnie potrzebuje rozmowy. Tak buduje się pozór pobożności – maskę, za którą kryje się człowiek przekonany, że sam siebie ocali, o ile będzie wystarczająco „grzeczny”.
Psalm woła jednak dalej: „Niech nam Bóg błogosławi i niech cześć Mu oddają wszystkie krańce ziemi” (Ps 67,8). Błogosławieństwo zamiast bata. Szacunek, nie panika. A „wszystkie krańce” to również te, które świecą dziś neonem inności, mówią innym językiem, żyją innym rytmem. Jeśli pierwszy Kościół zrezygnował z obrzezania, naszym znakiem rozpoznawczym może stać się rezygnacja z wygodnego tonu „ex cathedra”. Może trzeba zejść z ambony i usiąść na krawężniku obok kogoś, komu świat właśnie rozsypał się na kawałki? To tam właśnie, w pyle ulicy, Baranek buduje swoje miasto bez murów, nowe Jeruzalem, i zaprasza do środka każdego.
„Niech się nie trwoży serce wasze ani się nie lęka” (J 14,27). Próbuję wyobrazić sobie parafię, która bierze te słowa na serio. Rytm takiej wspólnoty wyznaczałby oddech Ewangelii: najpierw miłość, potem plan duszpasterski; najpierw otwarte okna, potem regulamin; najpierw zgoda na przeciąg Ducha, potem pieśń na wejście. Czy w takim Kościele chciałbyś żyć? Czy odważysz się wejść do miasta bez świątyni, gdzie ulicą chodzi Bóg, a któremu „nie trzeba słońca ni księżyca, by mu świeciły, bo chwała Boga je oświetliła, a jego lampą Baranek” (Ap 21,23)? Tylko taki Kościół, w którym Baranek jest świątynią, a miłość pierwszym przykazaniem, będzie dla świata znakiem, że zbawienie nie rodzi się z kalkulacji, lecz z relacji.
Autor: ks. Mateusz Tarczyński