Nie mają wina

ks. Mateusz Tarczyński 19 stycznia 2025, 09:06 źródło: https://deon.pl/

Na wesele w Kanie Galilejskiej, o którym czytamy w dzisiejszej Ewangelii, możemy spojrzeć bardzo powierzchownie i dostrzec w tym opisie jedynie ten zadziwiający cud przemiany wody w wino. Możemy się skupić wyłącznie na mocy, którą dysponował Jezus, a która pozwalała mu na takie znaki. Możemy próbować wyliczyć, ileż to litrów trunku powstało w kamiennych stągwiach. Jednak bardziej niż to wszystko, powinno nas zastanowić to, w jaki sposób tenże cud się dokonał.
Stało się to nie w blasku fleszy i nie przy dźwięku uderzających o podłogę szczęk biesiadników. Dostrzegli go „wtajemniczeni”. I tak jest z każdym Bożym działaniem. Jego prawdziwy sens są w stanie uchwycić tylko ci, którzy zagłębią się w tajemnicę Boga, który we Wcieleniu porzucił niedostępne dotąd sacrum na rzecz potrzebującego wyzwolenia od śmierci profanum.
Nie daje mi spokoju temat obecności Boga w tym, co dla człowieka codzienne i zwykłe. Dziwię się, że nie szukamy Go właśnie w tym, że próbujemy wciąż widzieć Go tam, gdzie dzieje się coś nadzwyczajnego, niepojętego, zapierającego dech w piersiach i pozostawiającego człowieka z rozdziawioną buzią. Dziwię się, bo przecież nie tak przyszedł na świat Boży Syn, a większość Jego ziemskiego życia toczyła się w ukryciu, w zaciszu zwyczajnego domostwa. A my wciąż chcemy trzymać Boga na dystans – i dlatego nie mamy życia w sobie! Chcemy podziwiać Go z bezpiecznej odległości, zachwycać się Jego majestatem, ale nie dotykać Go, choć tak bardzo zapragnął być namacalny, że przyjął ludzkie ciało.
I jakby w odpowiedzi na to wszystko przychodzi fragment Janowej Ewangelii o obecności Jezusa na weselu w Kanie Galilejskiej. Jest tam, gdzie toczy się życie, przeżywa z ludźmi radość zaślubin. Jest tam ze swoimi uczniami i z Matką, która wykazuje się niezwykłą troską, czujnością i rozeznaniem sytuacji. Tam, gdzie mowa o Maryi, tam zawsze jest też mowa o Kościele, którego Boża Matka jest figurą, typem i wzorem. W Kanie Galilejskiej to Maryja wyczuwa zbliżającą się „katastrofę”, rozpoznaje trudną sytuację zaopatrzeniową. Czy gości przyszło więcej niż się spodziewano? Źle obliczono potrzeby? A może młodej pary nie było stać na więcej? Jakakolwiek była przyczyna problemów, Maryja zwraca się z tym do swojego Syna z prostym komunikatem: „Nie mają wina” (J 2, 3). Odpowiedź Jezusa wydaje się odmowna: „Czyż to moja lub Twoja sprawa, Niewiasto? Czy jeszcze nie nadeszła godzina moja?” (J 2, 4). Pytanie, które zadaje Nauczyciel, jest jednak dużo głębsze: „Czy brakuje tam Mnie i mojej łaski?”. Tak też zdaje się to rozumieć Maryja, bo nie wchodzi w wymianę zdań z Jezusem, lecz zwraca się od razu do sług z jasnym przekazem: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” (J 2, 5).
Kiedy tak czytam o tym jednym z najsłynniejszych wesel w historii świata, to nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Bóg chce nam powiedzieć o naszym Kościele, który zmienia się – i nie da się temu zaprzeczyć. Mamy jak Maryja rozeznawać, pytać i oznajmiać światu i sobie samym: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” (J 2, 5). Tak, to słowa także do nas, nie tylko do tych, którzy jeszcze daleko są od Boga. Piszę konsekwentnie o „naszym” Kościele i o „nas”, by wskazać na jeszcze jeden problem, który pozbawia nas jako wspólnotę życia i autentyczności. Nie uważamy, że jesteśmy dla drugiego, ale że to ten drugi jest dla nas. Stąd wzajemne oczekiwania, których niespełnienie rodzi frustrację. Stąd rozłam między klerem a świeckimi i wzajemne niezrozumienie. Stąd też podziały między samymi księżmi, którzy nie widzą w sobie braci, lecz kolegów z pracy. Stąd również różne stronnictwa wśród wiernych, którzy – nie rozumiejąc swoich odmiennych wrażliwości – wyklinają się nawzajem z Kościoła. A co innego czytamy przecież w Pierwszym Liście do Koryntian: „Różne są dary łaski, lecz ten sam Duch; różne też są rodzaje posługiwania, ale jeden Pan; różne są wreszcie działania, lecz ten sam Bóg, sprawca wszystkiego we wszystkich. Wszystkim zaś objawia się Duch dla wspólnego dobra” (1 Kor 12, 4-7). Temat daleki wyczerpaniu, ale sygnalizować go warto.
Słowa Maryi o braku wina powinny nami wstrząsnąć. „Dlaczego od razu tak dramatycznie?” – spytałby ktoś. Wino jest w Biblii symbolem życia, witalności, radości, błogosławieństwa i dobrobytu. „Nie mają wina” (J 2, 3) – to słowa nawołującego do tego, żebyśmy dostrzegli braki, z jakimi w Kościele mierzymy się już teraz, oraz te, z którymi dopiero przyjdzie nam się zmierzyć. Może uderzam nieco w dekadencką nutę, ale z łatwością mógłbym wykazać jej zasadność. Zresztą, nie trzeba wielkiego wysiłku, by podać mnóstwo powodów ku temu, by w takim właśnie być nastroju, myśląc o Kościele i jego przyszłości. Nie chodzi jednak o biadolenie, bo ono nic nie wnosi. Chodzi o rozeznanie momentu, w jakim się znajdujemy – nie mamy już wina, a Jezus pyta: „Czy brakuje tam Mnie i mojej łaski?”. Zdaje się, że wesele, co prawda, jeszcze trwa w najlepsze, ale jest na dobrej drodze do przeobrażenia się w stypę stulecia, czego niektórzy z biesiadników nie są jeszcze chyba świadomi.
Przeczytałem niedawno refleksję Damiana Wojciechowskiego SJ nt. obecnej kondycji Kościoła w Polsce, w której komentuje również bogaty w obrzędową formę pogrzeb jednego z zasłużonych dla naszej diecezji księży, stwierdzając, że zdał sobie sprawę z tego, iż „chowamy nie tylko infułata, chowamy całą epokę Kościoła”. I trudno się z tym nie zgodzić, choć – jak stwierdził inny z księży – nie można zatrzymać się tylko na zachwycie nad dobrym tekstem, ale potrzeba po prostu konkretnych zmian.
Rzeczywistość nie napawa optymizmem: „Nie mają wina” (J 2, 3). W kościelnych ławkach coraz większe pustki, kolejki do konfesjonału zauważalnie krótsze, młodzieży jak na lekarstwo, w seminariach hula wiatr, a wewnątrzwspólnotowe podziały są coraz bardziej wyraźne. Moglibyśmy wymienić jeszcze wiele kwestii, spraw i problemów, które stawiają nas jako Kościół przed poważnym pytaniem o przyszłość – jak ona będzie wyglądała. Oczywiście, można by wskazać także wiele przestrzeni w Kościele, które są piękne i żywotne – i one właśnie stanowić będą o przyszłości, one dają nadzieję. Podkreślam jednak raz jeszcze, że nie o marudzenie i utyskiwanie chodzi, lecz o odnalezienie drogi, jaką ma dla nas Chrystus stawiający nas twardo, choć wciąż z niesamowitym miłosierdziem, przed sobą w prawdzie o nas samych. Jest to droga przez śmierć do życia. Chrystus zawsze prowadzi drogą swojej Paschy.
Być Kościołem znaczy umierać z Nim i z Nim też zmartwychwstawać. Tyle tylko, że nam niespieszno do tego pierwszego – do umierania. Tego nam jednak trzeba, choć pewnie bronić się przed tym będziemy do końca, jak długo się tylko da. Trzeba nam obumarcia form, które zabierają czas i siły, nie przynosząc owocu. Trzeba nam obumarcia dla powierzchownego działania religijnego na rzecz dogłębnej pracy nad żywą i autentyczną relacją z Bogiem. Mniej wysiłku włożonego w obronę ideologii, podbudowanej pobożnościowymi hasłami, a więcej w ewangelizację, czyli dzielenie się żywym doświadczeniem Boga działającego w codzienności. Żeby przejść tę drogę Paschy, trzeba jednak zaufania: „Zróbcie wszystko, cokolwiek wam powie” (J 2,5). Konsekwencją zaufania Przewodnikowi jest zadziwiająca przemiana: „Każdy człowiek stawia najpierw dobre wino, a gdy się napiją, wówczas gorsze. Ty zachowałeś dobre wino aż do tej pory” (J 2, 10).
Czy chcemy jednak w ogóle jeszcze Jezusa słuchać? Czy liczymy się z Jego słowem? A może chcielibyśmy Go tylko słuchać, bo „mądrze gada”, ale niezbyt palimy się do tego, by za tym Słowem Życia pójść na całego? Pascha prowadzi do nowego życia: „Nie będą więcej mówić o tobie «Porzucona», o krainie twej już nie powiedzą «Spustoszona». Raczej cię nazwą «Moje w niej upodobanie», a krainę twoją – «Poślubiona»” (Iz 63, 4). Czy jednak rzeczywiście chcemy tej „nowości”? A może wolimy wygodnie położyć się już na katafalku i czekać na wyzwalający „koniec”?

Autor: ks. Mateusz Tarczyński

 

Skip to content