Skauting to kultura snucia opowieści
Skauting to kultura snucia opowieści zamiast oglądania rolek na TikToku. W naszych czasach to bezcenne
Agata Rusek 19 sierpnia 2025, 10:02 źródło: https://deon.pl/
W skautingu najbardziej mnie ujmuje „kultura snucia opowieści”. W aktywnościach skautów nie brakuje okazji, by każde dziecko uczyło się opowiadać swoje życie. W dobie komunikacji kształtowanej przez wzorce z TikToka czy Snapchata uczenie młodych ludzi umiejętności wypowiedzenia siebie i słuchania nawzajem jest jedną z tych rzeczy, za którą jestem skautingowi najbardziej wdzięczna.
Nasze dzieci wróciły ze swoich obozów skautingowych. Zarówno 9-letnia córka, jak i 11-nastoletni syn spędzili tydzień w lesie bez prądu, bieżącej wody i dostępu do niebieskich ekranów w jakiejkolwiek formie. Przygoda ze Skautami Europy trwa w naszym domu od trzech lat. Ani ja, ani mój mąż nigdy nie mieliśmy do czynienia z harcerstwem, więc obserwowanie, co ten ruch daje naszym dzieciom, jest dla nas fascynującą i ze wszech miar pouczającą podróżą.
Gdy rozmawiam z innymi rodzicami o tym, co im się najbardziej podoba się w Skautach Europy, na ogół wskazują jednogłośnie, że ich dzieci w Ruchu robią się samodzielne, odpowiedzialne i nawiązują świetne relacje z mądrymi młodymi dorosłymi. Często podkreślają też nieocenioną wagę wsparcia w wychowywaniu w wierze i w walce o pokazanie dziecku alternatywy wobec świata wirtualnego. Te argumenty oczywiście podzielam i ja, choć fakt, że nasze dzieci zdecydowały się na przygodę ze skautingiem, osobiście doceniam z nieco innych powodów.
Ratunek dla dzieci, które nie zderzają się z wyzwaniami
Obawiam się, że jesteśmy pokoleniem rodziców, które z lubością i na ogół dość niepostrzeżenie (ale na pewno nie celowo!) „upupia” własne dzieci. Przypuszczalnie ma to związek z tym, że to strach, a nie radość bywa dziś fundamentalnym doświadczeniem rodzicielstwa. Już sama myśl o tym, że „będzie dziecko”, w tak wielu ludziach wzbudza przecież lęk. A potem to już tylko z górki. Gdzie nie ruszysz, trafisz na jakiś przekaz, który będzie podsycał w tobie obawę, że twoje dziecko spotka coś złego, że zawalisz, czegoś nie zaopiekujesz odpowiednio, nie dopilnujesz, a cokolwiek nie zrobisz, to i tak ono prędzej czy później będzie musiało leczyć u terapeuty jakąś traumę.
W efekcie w wielu naszych domach dzieci rosną wychuchane i otulone czułym, bezpiecznym kokonem rodzicielskiej troski, nie mając szans, by zderzyć się z wyzwaniami, wymaganiami, trudnościami i jakimkolwiek brakiem komfortu. Na lękach i strachu od wieków zarabia się przecież doskonale. Tylko że podczas gdy całe sztaby ekspertów z Internetu co krok przedstawiają nam, rodzicom, sto sposobów albo produktów na uszczęśliwienie, zabezpieczenie i spotęgowanie rozwoju naszego dziecka, to jednocześnie dość łatwo tracimy z oczu to, że krok po kroku przestajemy mieć zaufanie i do siebie samych w naszej rodzicielskiej roli, i do samego dziecka. A ono naprawdę potrafi dbać o siebie, radzić sobie z trudnościami, być sprawcze i odpowiedzialne. Pod warunkiem, że da mu się szansę zmierzyć z tym, co wymaga wysiłku i ćwiczenia w cnotach (wytrwałości, pracowitości, cierpliwości, hartu ducha, mądrości itd.).
Nowe doświadczenie: umiem, radzę sobie, daję radę
Za każdym razem, gdy przyjeżdżamy na jakikolwiek obóz skautingowy po nasze dzieci, w głowie dudni mi myśl: jak nasze dziecko tu tydzień wytrzymało?! Komary, mrówki i robale sieką, samodzielnie wyplecione prycze nie zawsze dotrwają w całości do końca tygodnia, ugotowany na ognisku obiad, w którym z całą pewnością widzę spore kawałki (niejadalnej w domu) cebuli, nie ma w lesie alternatywy – litanię dyskomfortu można ciągnąć długo. A jednak za każdym razem witają mnie twarze, w których uśmiech kończy się na potylicy, a moje przepełnione dumą i radością okrzyki „jesteście niesamowici!”, zbywa wzruszenie ramion i wymamrotane: „Daj spokój, mamo, nie takie rzeczy robimy tu na obozie”. Z roku na rok widzę, jak skauting buduje w moich dzieciach głębokie przekonanie: „Umiem, potrafię, dam radę”. Nie dlatego, że rodzice mnie kochają i mi pomogą, ale dlatego, że wielokrotnie poradziłem sobie sam.
Doświadczenia, których nie da się kupić
„Uciec w Bieszczady”, rozpalić ognisko czy przespać się w namiocie (teoretycznie) może każdy. Paradoks jest jednak taki, że mimo iż wiemy, iż kontakt z naturą jest najlepszym lekarstwem na nasze cywilizacyjne bolączki (czy to małych ludzi, czy dużych), to jakoś wcale gremialnie nie spędzamy każdej chwili w lesie czy nad rzeką. Osobiście cieszę się zatem, że skauci motywują moje dzieci (a w efekcie także i nas, rodziców), by spędzać czas na świeżym powietrzu. Ale najcenniejsze jest dla mnie to, że dają naszym dzieciom szansę na zebranie wspomnień, jakich my sami nie jesteśmy im w stanie dać.
Bo być pod namiotem z mamą i tatą to jednak nie to samo, co być pod namiotem z kolegami/koleżankami. Gromada czy zastęp w lesie to niezliczona, na ogół owiana tajemnicą liczba przygód, wrażeń i siniaków, z których każdy ma znaczenie i pozostawia niezatarty ślad w sercu. To śpiew ptaków o świcie, smak borówek z krzaka i wygłupy z rówieśnikami w strumyku, podczas których nikt nie ucisza, nie karci, że pobrudzą ubrania i że nie wolno dotykać. Nie zliczę, ile wypowiedzi moich dzieci, zaczyna się od sakramentalnego: „Tak, te bułeczki z ogniska są smaczne, ALE TE, które jedliśmy na obozie, to było to…”.
Myślę o tych wszystkich naszych wspólnych, rodzinnych wyprawach, gdy deszcz sprawiał, że na gwałtu rety szukałam muzeów, kawiarni czy atrakcji z dziećmi, byle tylko zagwarantować im jakąś rozrywkę. A tutaj – jak to mawiał Baden-Powell – „każdy osioł potrafi być dobrym skautem podczas pogody”. I okazuje się, że po latach to te wspomnienia przemokniętych śpiworów, błotnistych zbiórek czy Eucharystii w strugach deszczu nasze dzieci uważają za najcenniejsze. Lubię przysłuchiwać się po obozach rzucanym mimochodem ich stwierdzeniom: „Tęsknię za tą leśną ciszą”, „Ta rosa na łące o świcie była bajeczna”, „Nic nie jest tak piękne jak rodzinka zajączków kicająca do swojego domku”. Proste, naturalne i absolutnie unikatowe doświadczenia, których nie znajdziesz w prospekcie reklamowym żadnego biura podróży i nie kupisz za żadne pieniądze.
Bycie skautem to nie hobby. To tożsamość
Mam tę radość i możliwość, że przez nasz dom przetacza się mnóstwo koleżanek i kolegów moich dzieci, które do skautów nie należą. Czasem wpadają tylko na popołudnie po lekcjach, a czasem przyjeżdżają na cały tydzień wakacji czy ferii. Obserwowanie ich wszystkich „w akcji”, dość wyraźnie pokazuje mi, jak bardzo sprawdza się powiedzenie: „Skaut to nie hobby, to tożsamość”. To, że dzięki moim dzieciom niektóre ich koleżanki i koledzy odkrywają zakamarki lasu czy rzeki, pieką pizzę na ognisku (da się) czy budują samodzielnie konstrukcje z wielkich beli drewna, to dość oczywiste dobro, którym dzielą się nasze „wilczki” ze swoimi nie-skautowymi przyjaciółmi. Ale mnie najbardziej ujmuje szerzenie „kultury snucia opowieści”. Cała pedagogika skautów oparta jest bowiem o „Księgę Dżungli” i w ich aktywnościach nie brakuje okazji, by każde dziecko uczyło się opowiadać swoje życie. Porządkują myśli w kronikach, tworzą scenki, piszą piosenki, ba, nawet musicale. Nie od czasu do czasu. Nie „z okazji akademii ku czci”. Na każdej zbiórce, każdego dnia obozowych wypraw. W dobie komunikacji kształtowanej przez wzorce z TikToka czy Snapchata, uczenie młodych ludzi umiejętności wypowiedzenia siebie i słuchania nawzajem, jest jedną z tych rzeczy, za którą jestem skautingowi najbardziej wdzięczna.
Własne opowieści, a nie kilkusekundowe rolki
Nie dalej jak wczoraj siedziałam sobie wieczorową porą na tarasie, przysłuchując się rozmowom zgrai dzieci przy ognisku. Nasi skauci dość szybko zaproponowali zebranemu towarzystwu dzielenie się opowieściami. Już po chwili otuleni kocami snuli przedziwne, niektóre oparte na faktach, niektóre wymyślone i momentami absurdalne historie. Wszyscy (ja podsłuchująca też!) zaśmiewali się z nich jak szaleni, a ci, którym szło najlepiej, słyszeli co chwila: „Jeszcze! Jeszcze!! Opowiedz coś jeszcze!!!”. To nie były trzydziestosekundowe rolki ani dynamicznie zmontowane vlogi. To był tylko równolatek opowiadający innym dzieciom w różnym wieku swoją przeżytą lub wymyśloną przygodę. Zabawa była na tyle przednia, że nawet ci, którzy byli początkowo sceptyczni, dali się wciągnąć – i na własne uszy słyszałam, jak pewien 7-letni uczestnik powiedział do swojego 3-letniego brata: „to jest nawet lepsze niż Harry Potter”. Czy to nie mówi samo za siebie?!
Na horyzoncie majaczy już rok szkolny. To dobry moment, by rozejrzeć się, czy zamiast kolejnych korepetycji z angielskiego nie lepiej zaproponować dziecku dołączenie do jakiegoś ruchu, stowarzyszenia, oazy. Do środowiska, które go zbuduje być może nie dzisiejszymi, ale jednak ponadczasowymi wartościami. Być może twoje dziecko samo ma już coś na oku, ale waha się, czy dołączyć i wtedy trzeba tylko zachęty. Być może trzeba samemu zrobić research po zaprzyjaźnionych rodzinach albo zapytać nauczyciela czy katechetów w szkole, czy mogą polecić jakieś środowisko, w którym nasze dziecko będzie miało szansę wzrastać duchowo. Możemy się zaskoczyć, jak kapitalnych ludzi kryją salki parafialne czy stanice harcerskie!
Autor: Agata Rusek