Trzy rzeczy, które mnie ratują jako matkę

Trzy rzeczy, które mnie ratują jako matkę u progu nowego roku szkolnego

Agata Rusek 2 września 2025, 12:16 źródło: https://deon.pl/

Tak się złożyło, że w tym roku podwójnie przeżywam dużą zmianę w życiu moich dzieci. Jedno zaczyna przygodę z przedszkolem, drugie ze szkołą. Szczęśliwie mamy na edukacyjnej ścieżce także starsze dzieci, co niewątpliwie sprawia, że jakoś łatwiej zachować dystans wobec tej całej feerii emocji i wrażeń, które w tych dniach przetaczają się przez nasz dom. Wiecie, co szczególnie pomaga mi uporać się z rodzicielskimi troskami u progu nowego roku szkolnego?

Sposób pierwszy: Słowo Boże, które mówi mi o moim życiu
Po pierwsze – Słowo Boże. Ono jest żywe i skuteczne i naprawdę nie zliczę sytuacji w moim życiu, kiedy właśnie to, co na dany dzień Kościół przypomina wiernym w liturgii, w bardzo wymierny sposób pomagało mi przeżyć dobrze daną sytuację. Nie inaczej było i tym razem. 1 września o świcie przeczytałam pierwsze wyrazy z czytań z dnia i parsknęłam śmiechem. „Nie chcemy, bracia, byście trwali w niewiedzy” – zaczął Paweł swój list do Tesaloniczan (1 Tes 4,13) i choć z zasady nie czytam Pisma Świętego na wyrywki, to zatrzymałam się dłużej na tym fragmencie i nie omieszkałam westchnąć do Góry z uśmiechem, że to brzmi jak niezłe motto na nowy rok szkolny. Myśląc o szkole, przedszkolu naprawdę warto to sobie uświadomić: edukacja daje wiedzę i to jest dobro, o które wszyscy powinniśmy w naszym życiu zabiegać.
Ale tak poważnie, to dużo bardziej pomogła mi owocnie przeżyć ten dzień Ewangelia. Wydaje mi się ona (Łk 4, 16-30) generalnie przydatnym Słowem we wszystkich tych momentach, w których jako rodzice zaczynamy dostawać kociokwiku, patrząc na własne pociechy. Chodzi o fragment, w którym rodacy Pana Jezusa powątpiewali o Nim: „Czy nie jest to syn Józefa?”, a On kwitował to smutną konstatacją: „Żaden prorok nie jest mile widziany w swojej ojczyźnie” (Łk 4, 16-30). To Słowo mocno przypomina mi, że bardzo łatwo jest przegapić ewolucję własnego dziecka i widzieć w nim tylko to, do czego jesteśmy przyzwyczajeni. A ono się przecież ciągle zmienia, dojrzewa i pokonując kolejne etapy rozwoju – nieuchronnie staje człowiekiem, który jest zawsze choć trochę inny niż nasze rodzicielskie przekonania o nim. Czy żyjąc dzień w dzień obok naszego słodkiego maluszka, potrafimy zauważyć, że on się staje prorokiem? Mężem? Wojowniczką? Szkoła bardzo pomaga złapać ostrość na tę zmianę. Daje szansę, by to zauważyć, czasem sprowokować czy rozwinąć. Pewnie, że nie zawsze podoba mi się to, co widzę czy to, jaką drogę wybierają moje dzieci. Ale w Jezusowych rodakach też Jego inność wywoływała gniew, zdumienie, obawy. Więc to Słowo biorę dla siebie jako kapitalną wskazówkę z Góry: u progu nowego roku pamiętaj, by być pokorną w swoim rodzicielstwie i nie zakładać, e wszystko o swoim dziecku wiesz.

Sposób drugi: modlitwa za samą siebie
Druga praktyka, która bardzo mi w tych dniach pomaga, to modlitwa za samą siebie. Tak, tak. Ja wiem, że dla wielu z nas naturalne jest omadlanie dzieci, ale przez te wszystkie lata mojego macierzyństwa widzę równocześnie, że i w tym aspekcie warto o sobie nie zapominać. Modlę się więc najczęściej o słuchające serce, tzn. o serce, które rzeczywiście słyszy, co moje dzieci w potoku różnych relacji chcą mi powiedzieć, czego wolą nie mówić, a co powinnam usłyszeć, by móc okazać im jeszcze większą miłość.
Potrzebuję prosić o łaskę serca wsłuchanego w dziecko, bo widzę, jak łatwo mi ją stracić. Ile spraw mnie dziś dekoncentruje, rozprasza, notorycznie kradnie uwagę! Jak szybko nudzą mnie relacje z wydarzeń, które absorbują moje dzieci (kto nie poczuł senności przy 15 minucie sprawozdania z postępów w Minecrafcie, niech pierwszy rzuci kamień)… Jak łatwo mi zignorować szkolne historie, zbagatelizować przedszkolne dramy, ze zniecierpliwieniem donośnie westchnąć, byle tylko ukrócić te wątki, które zdają się nie mieć końca… Sama z siebie nie potrafię wytrwale i czule słuchać, ale jednocześnie wiem, kto ma moc mi w tym pomóc. Proszę więc Pana Boga o słuchające serce, bo jeśli czegoś nauczyłam się przy naszych nastolatkach, to właśnie tego, że dzieci (niezależnie od wieku) jak tlenu potrzebują wysłuchania. Nawet wtedy, gdy ich styl komunikacyjny w kontakcie z rodzicami wytycza prosty szlak monosylab i onomatopei.

Sposób trzeci: praktyka błogosławienia
Trzecia rzecz, która od lat pomaga mi radzić sobie z rodzicielskimi obawami około edukacyjnymi, to praktyka błogosławienia. Prosty gest wypływający z ufności i zawierzenia Bożej Opatrzności przynosi mi każdorazowo pokój w sercu, bo przypomina, że moje dziecko nie jest do końca moje. Ono jest znacznie bardziej Jego niż moje (jaka to ulga dla mojego skołatanego, matczynego serca!)! Błogosławiąc swoje dzieci przed wyjściem do szkoły, przypominam im: nigdy nie jesteście sami! I wyposażam w dobre słowa, a tych naprawdę nigdy dość. Ta praktyka uczy więc wyrażać dobro, nazywać je po imieniu, doceniać, a nade wszystko życzyć bliźnim tego, co najlepsze.
Czasami oczywiście łapię się na tym, że rzucam im „Niech ci Pan Bóg błogosławi” z automatu. Ale nawet jeśli takie dni się zdarzają i moje błogosławieństwo nie jest wypowiedziane z odpowiednim skupieniem i intencjonalnością, to wierzę, że dobro i tak się dzieje. Dzieci ruszają w nowy dzień z dobrym słowem i najlepszym wsparciem. Rosną w przeświadczeniu, że jest Ktoś, kto im nieustająco dobrze życzy i w świadomości, że nie wszystko od nich zależy. Ja też zresztą wciąż i wciąż potrzebuję tego przypominania. Mimo iż tyle szkół już w swoim życiu skończyłam.

Autor: Agata Rusek

 

Przejdź do treści