Za każdym razem, gdy słucham kazania o abstynencji, myślę o jednym

Agata Rusek 14 sierpnia 2024, 15:39; źródło: https://deon.pl/

Gdybym była księdzem, to jedną z sierpniowych homilii poświęciłabym na pewno ulubionemu kłamstwu szatana, które sączy nam z uporem do uszu w rozmaitych sytuacjach życiowych. To kłamstwo brzmi: „Nic się z tym nie da zrobić”.
Pomyśl. Ile razy zdarzyło się, że patrząc na „pijaczka” z sąsiedztwa pokręcił/pokręciłaś głową z myślą: „Ten to nigdy z tego nie wyjdzie”? Ile razy, patrząc na swoje nastoletnie dziecko wpatrzone w ekran smartfona, machnąłeś/machnęłaś ręką: „Nie ma sensu się prosić o uwagę”? Ile razy, słuchając o kolejnym kryzysie małżeńskim, stwierdzałeś/stwierdziłaś: „Tam już nie ma co ratować”? A przecież to my, wierzący, powinniśmy być znakami nadziei mimo wszystko. To my powinniśmy pokazywać, że nie ma sytuacji bez wyjścia i zawsze da się coś zrobić. Krótko mówiąc, to my, wierzący w Boga, powinniśmy podszepty złego traktować z półobrotu. Traktujemy?
Oho. Już, już widzę, jak świerzbią palce co poniektórych, by mi capslockiem wykrzyczeć w komentarzu, że nic o życiu nie wiem i to całe bycie znakiem nadziei powinnam skonfrontować z głodującymi dziećmi w Afryce, nieuleczalnie chorymi i tymi wszystkimi ofiarami wojen i katastrof humanitarnych. Zaznaczę więc od razu: nie mam ani krztyny wątpliwości, że są sytuacje, w których po ludzku nie ma dobrych rozwiązań ani szczęśliwych zakończeń. Będę się jednak upierać, że chrześcijaństwo z Jezusowym przekazem: zło nigdy nie ma ostatniego słowa – wyraźnie pokazuje, że fraza „z tym nic się nie da zrobić” jest kłamstwem. Zawsze można coś zrobić. Choćby to miała być „tylko” modlitwa. Moja modlitwa, która poszerzy moje serce…
Myśl o tym wraca do mnie uporczywie, ponieważ przez ostatnie dwie niedziele słuchałam kazań (niestety bynajmniej nie homilii) na temat potrzeby sierpniowej abstynencji. I chociaż nie mam wątpliwości, że temat jest ważny, a problem alkoholizmu wciąż w Polsce ma się niestety bardzo dobrze, to jednak za każdym razem, wychodząc z kościoła, nie mogłam pozbyć się wrażenia, że warto by było do tematu uzależnień podejść nieco szerzej i oprócz nazywania problemu i jego konsekwencji po imieniu (co też jest oczywiście ważne!), skupić się na perspektywie duchowej tej człowieczej bolączki i pokazać, w jaki sposób relacja z Panem Bogiem pomaga przemieniać życie. Każdego.
Słuchając kazań o potrzebie abstynencji, myślę bowiem o tych wszystkich alkoholikach czy – szerzej – osobach uzależnionych, które znam. To nie są ludzie, do których przemówi nawet najbardziej płomienne kazanie księdza proboszcza. Z prostej przyczyny: ponieważ gros tych ludzi od lat nie bywa w kościele. Nie są to też na ogół osoby szukające realnej pomocy – nawet jeśli wszelkie obiektywne przesłanki krzyczą, że są już na dnie i ich zachowanie jest faktycznym wołaniem o ratunek. Niestety. Większość ze znanych mi uzależnionych osób tkwi w szponach tego czy innego nałogu i są naprawdę głęboko przekonani, że to oni nadal rządzą swoim życiem, a nie ta czy inna używka.
Do kościoła przychodzą jednak ich bliscy i znajomi. Współmałżonkowie, dzieci, rodzice, rodzeństwo, przyjaciele, sąsiedzi… Często wściekli, umęczeni, sfrustrowani, obolali, albo tak po ludzku – zwyczajnie zmartwieni losem drugiego człowieka. Wielu z nich nie potrzebuje pogadanki o ruchu AA i diagnozy, jak uzależnienie rujnuje człowieka. Po co – przecież widzą to na co dzień. Wyją za to w sercu: „Ale myśmy już wszystkiego próbowali!”, „Nie pomagają rozmowy, nie pomagają groźby, nie pomagają błagania”, „Z tym nic się nie da zrobić”…
I tak sobie myślę, że byłoby dobrze, gdyby w takim momencie usłyszeli coś, co doda im sił, zmieni perspektywę, podniesie na duchu, zainspiruje. Uwaga! Niekoniecznie od kaznodziei… przecież my wszyscy, wierzący, jesteśmy uczniami Jezusa. Jeśli więc nie kazanie, to może nasze pokrzepiające słowo czy gest natchnie kogoś do zawierzenia Panu lub umocni w dobrym. To taka specyficzna, chrześcijańska supermoc. Jeszcze chyba wciąż niezbyt umiemy się nią obsługiwać, ale widzimy, że ją mamy, prawda?
Przychodzimy do Jezusa, by znaleźć pokrzepienie, siły, mądrość, której nie da się nauczyć w żadnej szkole świata. Przychodzimy i my, świeccy, i kapłani. I często myślę o tym, że to jest coś, o czym warto krzyczeć, śpiewać, mówić, szeptać światu wszędzie, ciągle i do utraty tchu. O tym, co (Kogo!) tu możemy znaleźć i jak Go znajdujemy w tym, co jest naszą troską. O nadziei, która nie tyle płynie z przekonania, że będąc przy Bogu nie upadniemy pod ciężarem krzyża (bo wiadomo, że upadniemy – przecież nasz Mistrz upadał i to nie raz!), tylko, że się podniesiemy. Że możemy się podnieść, bo nigdy, nigdy nie jesteśmy z Nim w naszym życiu samotni. I ta świadomość może wszystko zmienić.
Wszystkie sierpniowe, niedzielne ewangelie, to jedna wielka opowieść o karmieniu, o tym, że Jezus z całych sił pragnie być blisko i nas umacniać, odżywiać, leczyć i powodować nasz wzrost. Zwłaszcza ten duchowy – ten, który pozwala doświadczyć Miłości w każdych warunkach i zobaczyć światło tam, gdzie zdają się panować nieprzeniknione ciemności. Czy potrafimy rzeczywiście głosić tę dobrą nowinę innym, czy może sami potrzebujemy ją dziś, tu i teraz, usłyszeć?

Autor: Agata Rusek

 

Skip to content