Żeby świeccy mogli iść do braci biskupów

Maja Moller: Chciałabym, żeby świeccy mogli iść do braci biskupów i powiedzieć im, czego świat dzisiaj potrzebuje

Piotr Kosiarski 2 września 2025, 08:00 źródło: https://deon.pl/

„Osoby, z którymi spotykam się w mojej pracy zawodowej, nie zawsze wiedzą, że jestem osobą wierzącą, ale ja mimo to żyję wartościami, które są moje i – będąc razem z nimi w świecie – nasłuchuję. Myślę, że idealną sytuacją byłoby to, gdyby świeccy, żyjący na obrzeżach Kościoła – zanurzeni w świecie, ale z Panem Bogiem w sercu – mogli iść do braci biskupów i powiedzieć im, czego świat dzisiaj potrzebuje. Gdyby taki dialog i przepływ był naturalny. Ja niestety tego nie doświadczam” – mówi Maja Moller, aktywna zawodowo mama dwójki dzieci, na co dzień dentystka i magister psychologii. Od lat zakochana w swoim mężu, od zawsze i chyba z wzajemnością – w życiu i górach.
Oto szósty materiał publikowany w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos „Pielgrzymom nadziei” – ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują. Kolejny artykuł ukaże się we wtorek, 16 września.

Świeccy i bracia biskupi
Piotr Kosiarski: Pięć lat temu napisałaś, że świeccy w Kościele są jak sejsmograf – potrafią wcześniej wyczuć wstrząsy, choć często nikt ich wtedy nie słucha. Jak Twoje słowa mają się do rzeczywistości, w jakiej Kościół znajduje się obecnie?
Maja Moller: Dzisiaj chyba jeszcze bardziej chciałabym, by wybrzmiało to, że świeccy również są Kościołem, tak samo jak osoby duchowne i hierarchia, choć oczywiście trochę na inny sposób, ponieważ pozostają zanurzeni w świecie. Wydaje mi się, że świeccy są często bardziej na peryferiach Kościoła, czasami może nawet trochę incognito. Osoby, z którymi spotykam się w mojej pracy zawodowej, nie zawsze wiedzą, że jestem osobą wierzącą, ale ja mimo to żyję wartościami, które są moje i – będąc razem z nimi w świecie – nasłuchuję. Myślę, że idealną sytuacją byłoby to, gdyby świeccy, żyjący na obrzeżach Kościoła – zanurzeni w świecie, ale z Panem Bogiem w sercu – mogli iść do braci biskupów i powiedzieć im, czego świat dzisiaj potrzebuje. Gdyby taki dialog i przepływ był naturalny.

Ale tak nie jest.
– Nie wiem, ale ja niestety tego nie doświadczam. Byłam kilka tygodni temu na proteście zorganizowanym przez osoby świeckie w Gdańsku, które chciały wyrazić solidarność z osobami skrzywdzonymi w Kościele. Chociaż przyszła nas garstka, towarzyszył nam zakonnik, któremu jestem bardzo wdzięczna za jego obecność.
Drzwi kurii były niestety zamknięte. Regularnie przynoszone są pod nią kamienie z napisem „Kamienie wołać będą”, ale one… znikają. Tak jakby nie było naszego głosu. Albo jakby był traktowany jak głos dziecka, które tupie nogami, złości się, ale które można zignorować: „Wykrzyczy się i będzie spokój”. Było w Polsce jedno miejsce, w którym podjęto dialog z osobami skrzywdzonymi, ale nie był to Gdańsk (ze skrzywdzonymi spotkał się m.in. bp Artur Ważny w Sosnowcu – przyp. red.). Na razie mam poczucie, że głos świeckich jest mało słyszany. Mam nadzieję, że kiedyś stanie się on zwielokrotnionym echem, które odbije się od ludzkich serc – ale dziś wciąż jest słaby. Czy mi to zabiera nadzieję? Nie. Protest w małej grupie osób, podczas którego znalazła się przestrzeń na odczytanie listów skrzywdzonych i modlitwę w ciszy, był dla mnie umacniającym doświadczeniem. Pokazał mi, że są wokół ludzie, którym zależy – i nawet jeśli milczymy, to sama obecność już jest głośnym znakiem.
Skoro mówimy o nadziei, być może to będzie mała iskra, która – kto wie – okaże się inspiracją.

Dlaczego dziś potrzebujemy nadziei?

Papież Franciszek przed swoją śmiercią ogłosił rok jubileuszowy Rokiem Nadziei. Jak sądzisz, co skłoniło go do podjęcia takiej decyzji? Dlaczego właśnie teraz, w Kościele, tak bardzo potrzebna jest nadzieja?
– W ostatnich latach dotknęło i wciąż dotyka nas wiele trudnych doświadczeń – pandemia, wojna za naszą wschodnią granicą. Osobiście odczuwam pewien brak przewidywalności i stabilności. Mam dzieci i zastanawiam się, jak będzie wyglądała ich przyszłość. Pan Bóg dał nam zdrowy rozsądek, abyśmy umieli reagować na to, co dzieje się wokół nas i – odbierając różne informacje o świecie – potrafili planować swoje życie. Dziś niestety o wiele łatwiej skupiać się na tym, co jest zagrażające i po ludzku niewytłumaczalne. W obliczu cierpienia i bezsensownego zła, ciężko znaleźć sens dla naszych wysiłków. I bardzo dobrze, że dzięki inicjatywie papieża możemy przesunąć nasz horyzont spojrzenia – nie skupiając się wyłącznie na tym, co słusznie odbierane jest jako ciężar, zagrożenie czy źródło lęku, ale dostrzegając także coś więcej. Coś, co może nadać naszemu życiu sens, nawet jeśli w obliczu różnych wydarzeń i ludzkiego cierpienia nie zawsze jest to od razu widoczne.

Co jest Twoim źródłem nadziei?
– W trudnościach, które dotykają mnie bezpośrednio, nadzieję dają mi relacje i ludzie. Dzięki nim czuję, że nie jestem sama. Nawet jeśli ktoś nie jest w stanie mi realnie pomóc, potrafi uznać, że to, co przeżywam, jest trudne. Czasem wystarczy, że powie: „Nic dziwnego, że płaczesz. Widzę to, uznaję, przyjmuję, akceptuję, jestem z tobą”. A nawet nie musi tego mówić wprost – wystarczy, że po prostu jest. To daje pewnego rodzaju doświadczenie wspólnoty, bardzo dla mnie ważne nie tylko w kontekście wiary, ale też wspólnego realizowania pasji, bycia wśród ludzi, z którymi dzielę pewną wizję rzeczywistości. To jest źródło mojej codziennej siły. Mam to szczęście, że są wokół mnie tacy ludzie i relacje. Oczywiście relacje mogą wypełnić pustkę w człowieku tylko do pewnego stopnia – ale i tak są bezcenne.

Jeśli ludzie i relacje są w stanie wypełnić wspomnianą pustkę tylko do pewnego stopnia, co Twoim zdaniem może wypełnić ją całkowicie?
– Myślę, że współczesny świat może nam w tym miejscu dawać milion różnych podpowiedzi, zagłuszaczy i znieczulaczy. I ja sama sporo z nich przerobiłam, a czasem przerabiam w swoim życiu. Jednak jakkolwiek pobożnie to zabrzmi, naprawdę moim źródłem nadziei jest modlitwa. I nie chodzi tu o odmawianie pobożnych formułek tylko o taką przestrzeń, w której otwieram się na obecność Pana Boga. Dzięki wieloletniej przyjaźni ze świętym Ignacym, wiem że mogę szukać i znajdować Pana Boga we wszystkim, czyli nawet w tym co bardzo zwyczajne, w mojej nieidealnej, czasem nużącej codzienności. Staram się dbać o to, żeby każdego dnia mieć chociaż odrobinę ciszy. W niej łatwiej jest odkrywać i nazywać to, co w sobie noszę – codzienne radości, ale też zmagania, frustracje, lęki. Ja sama nie zawsze jestem w stanie znaleźć na nie lekarstwo, ludzie wokół mnie bywają podobnie bezradni, ale oddanie ich Panu Bogu często jest uwalniające. Nie wiem, jak to się dzieje, wciąż się tym zachwycam. Doświadczam jednak mocno tego, że Bóg chce być z nami na naszych codziennych ścieżkach, w ciszy, przez swoje Słowo, w Eucharystii. I chyba w ten sposób znowu wracam do relacji. Tyle, że wcześniej mówiłam o relacjach z ludźmi, a teraz mówię o relacji z Bogiem.

Nadzieja i doświadczenie straty
Benedykt XVI w encyklice „Spe salvi” napisał, że jedną z przestrzeni realizowania się nadziei w życiu ludzi wierzących w Chrystusa jest… cierpienie. Jak rozumiesz te słowa?
– Od razu myślę o księdzu Tischnerze i o tym, co powiedział pod koniec swojego życia, odnosząc się do słów Jana Pawła II: „Cierpienie nie uszlachetnia”. Bardzo chciałabym mieć jakąś zgrabną i wyważoną odpowiedź na Twoje pytanie, mądrą, na miarę Benedykta XVI. Ale z drugiej strony boję się takiej odpowiedzi. Myślę, że różnie radzimy sobie z cierpieniem. Nie chcę odnosić się do innych, ale mogę spróbować opowiedzieć o tym przez pryzmat własnych doświadczeń.

Chciałem Cię do tego zaprosić.
– Bywa, że w cierpieniu musimy przewartościować pewne rzeczy, bo nagle wszystko traci sens. Wtedy jednak zaczyna się szukanie tego sensu na nowo – razem z Panem Bogiem. Być może ktoś ma takie doświadczenie, że to przychodzi jak objawienie, że pojawia się nagłe pocieszenie, a nawet cud. Może są tacy, którzy właśnie w cierpieniu doświadczają cudu – głębokiej, wewnętrznej przemiany. Ale może się to odbywać również jako dłuższy proces, droga, powolne odkrywanie. I chyba znowu wracam do tego, co dla mnie kluczowe – żeby nie być w tym samemu. Z nami naprawdę jest Bóg, który jako człowiek sam wszystkiego doświadczył, wszystko rozumie i pokazuje, że cierpienie nie jest ostatnim słowem ani końcem naszej historii.

Mogłabyś opowiedzieć więcej o szukaniu sensu na nowo?
– Czasem jest tak, że w cierpieniu jesteśmy już tak bezradni i bezsilni, że przestajemy działać po swojemu – i właśnie wtedy robimy przestrzeń dla Pana Boga. I jakkolwiek banalnie to może brzmieć, to naprawdę jest moje doświadczenie: kiedy człowiek traci wszystkie racjonalne wyjaśnienia, kiedy sens się rozpada, kiedy ani psychologia, ani relacje z drugim człowiekiem nie są już w stanie do końca pomóc – wtedy pojawia się przestrzeń, w której tylko Bóg może nadać temu wszystkiemu sens.
Ale myślę też, że u każdego ta droga wygląda inaczej. Inaczej też przychodzi nadzieja. I w tym szukaniu sensu jest miejsce na zmaganie się z Panem Bogiem. Na to, żeby się na Niego złościć, żeby Mu tę złość wypowiedzieć, wypłakać się i być przed Nim prawdziwym.

Wspomniałaś o doświadczeniu, w którym wszystko się rozpada i jedynie Bóg może przywrócić sens. Czy mogę zapytać, jak to wyglądało u Ciebie w kontekście straty dziecka? Co wtedy było dla Ciebie najważniejsze, co Cię podtrzymywało?
– Był to czas intensywnego konfrontowania rzeczywistości z przestrzenią wcześniejszych marzeń, planów i oczekiwań, wyrażonych w dodatku bardzo konkretnie – kompletowałem już wyprawkę, w szafie ułożone były dziecięce ubrania. Pamiętam czas bezsenności w szpitalu. Ratowało mnie wtedy bycie tu i teraz, a nie myślenie o tym, co będzie za miesiąc i rok. Personel szpitala pozwalał, by mój mąż był na sali poza godzinami odwiedzin. Moja dobra znajoma, która akurat była w tym szpitalu, przyniosła mi kawę. Inna, która miała małe dziecko i – podobnie jak ja – nie spała nocami, rozmawiała ze mną godzinami przez telefon – o wszystkim, po prostu była. Inna znajoma, siostra zakonna, przyjechała mnie odwiedzić i wypiła ze mną w szpitalu herbatę. Te i podobne gesty pomagają przebrnąć przez kolejną godzinę, dając poczucie, że nie jest się samemu, są jak łódź ratunkowa, szalupa, która pozwala przetrwać. Potem pomogły rozmowy z innymi kobietami, które doświadczyły straty, dzielenie się bólem, ale i nadzieją, że nasze dzieci są w niebie. To było coś, co naprawdę pomogło mi w tym trudnym czasie.

Jak wyglądała wtedy Twoja relacja z Bogiem?
– Na pewno miałam dużo trudnych pytań do Niego, było we mnie dużo złości, wylałam wiele łez. Było to typowe przeżywanie żałoby, w której mieści się wiele emocji, niezrozumienia, szukania odpowiedzi na trudne pytania. Nawet nie jestem w stanie za bardzo odnieść się do tego okresu, bo moja relacja z Bogiem odbywała się bez słów, w dużej ciemności niezrozumienia, ale też w poczuciu, że On w tym wszystkim jest, podtrzymuje mnie, nawet jeśli nie wszystko rozumiem. Było to – i wciąż jest – trudne doświadczenie.
Dotykanie wszystkiego, co po ludzku jest pozbawione sensu, wiąże się z cierpieniem, niezrozumieniem… To również temat dla tęgich umysłów, filozofów, chyba nie dla mnie. Ja pozostaję z niezrozumieniem i zaufaniem – i to się we mnie mieści, paradoksalnie bo jednocześnie. Wiem, że Pan Bóg w tym trudnym czasie ze mną był – poprzez ludzi, których stawiał na mojej drodze, w modlitwie osób, które mi towarzyszyły. Jeszcze raz podkreślam – Pan Bóg działa bardzo konkretnie przez ludzi. To przekonanie daje mi siłę i motywację jako osobie, która towarzyszy innym. Być z kimś w jego trudnym doświadczeniu, pójść na pogrzeb, gdy ktoś przeżywa stratę, napisać kilka ciepłych słów, gdy ma trudniejszy czas – to naprawdę ma znaczenie. Czasem wydaje nam się, że to niezręczne, że głupio się wychylać. Ale właśnie w taki sposób możemy komuś dać nadzieję, a może nawet uratować życie. Czasem wystarczy powiedzieć: „Jestem z tobą w tym, co przeżywasz. Może nie mam wielkich słów, ale jestem. Jeśli mnie potrzebujesz – daj znać”.

Dziękuję za Twoje słowa, bo niedawno napisałem wspierającego SMS-a do osoby, której zmarł ktoś bliski i później plułem sobie w brodę: „Po co to zrobiłeś? Dlaczego się wychylasz?”.
– Myślę, że właśnie powinniśmy się wychylać! Bycie świadkiem nadziei na tym przecież polega – na wychodzeniu ze swojego bezpiecznego świata ku drugiemu człowiekowi. Dziękuję, że się tym podzieliłeś. Mam czasem podobnie – też boję się zrobić ten pierwszy krok. Ale wiem z doświadczenia, jak bardzo to jest potrzebne i ile może dać drugiej osobie.

„Życie wieczne zaczyna się już teraz”
Wrócę jeszcze na koniec do Benedykta XVI i jego „wielkiej nadziei” na wieczne życie z Chrystusem. Co dzisiaj podtrzymuje w Tobie chrześcijańską nadzieję na niebo?
– Bardzo podoba mi się zdanie, które już wielokrotnie słyszałam z ust ojca Aleksandra Kozy OP, którego kazań regularnie słucham u gdańskich dominikanów: „Życie wieczne zaczyna się już teraz”. To dla mnie nie tylko źródło nadziei, ale również przygoda. Zwyczajne rzeczy, które wypełniają często żmudną codzienność, kiedy przeżywam je z poziomu relacji z Jezusem, nabierają innego wymiaru, innego spojrzenia.

Możesz to rozwinąć?
– Pamiętam jak kiedyś zainspirowała mnie grafika przedstawiająca spektrum fal elektromagnetycznych, a wśród nich fale radiowe, mikrofale czy promieniowanie rentgenowskie. Światło widzialne stanowi tylko niewielki ułamek na tym wykresie – naprawdę zmysłami rejestrujemy zadziwiająco niewiele. W tym kontekście jeszcze bardziej wymownie brzmi dla mnie zdanie: „ani oko nie widziało, ani ucho nie słyszało…” (1 Kor 2,9). Już teraz dzięki relacji z Jezusem doświadczam Jego Życia, ale myślę że kiedyś, to dopiero będzie się działo!
A tymczasem skupiam się na tym, co jest w zakresie czułości ludzkiego ucha i słuchu. Dzięki praktyce ignacjańskiego rachunku sumienia uczę się wdzięczności, również za to, co postrzegamy jako drobiazgi. Zachwycam się czasem – proszę się nie śmiać – odbiciem drzew w kałuży, które fotografuję przyjmując dziwne pozy. Staram się czerpać radość nawet z deszczowego lata i często powtarzać słowo „dziękuję”. Nie tylko Bogu, ludziom także. Praktykuję to od lat, być może dlatego nawet w tych najciemniejszych momentach, o których mówiłam, byłam i jestem w stanie widzieć w małych rzeczach źródło radości i wdzięczności. A są to naprawdę małe rzeczy. Nawet jak rano wstaję i piję kawę – nie ważne czy odpoczywając w ogrodzie, czy na mieście w zabieganiu – chwytam je z wdzięcznością. I to daje mi radość, taką bardzo prostą, zwyczajną, ale konkretną i umacniającą. Wierzę, że to łaska, dar – że bez relacji z Jezusem tego by nie było.

Maja Moller – Aktywna zawodowo mama dwójki dzieci, na co dzień dentystka i magister psychologii. Od lat zakochana w swoim mężu, od zawsze i chyba z wzajemnością – w życiu i górach. Autorka książek „Pogoda ducha. Pełna uczuć jesteś boska!”, „Ile lat ma Twoja dusza?”, „O matko święta! Chrześcijańska mama od A do Z” i „Przy nadziei. Organizer dla kobiet w ciąży”.

***

Oto szósty materiał publikowany w ramach mojego autorskiego cyklu poświęconego nadziei. W Roku Jubileuszowym postanowiłem oddać głos „Pielgrzymom nadziei” – ludziom, którzy nie tylko żyją nadzieją, ale również pokazują, skąd ją czerpią i jak pielęgnują. Kolejny artykuł ukaże się we wtorek, 16 września. Zachęcam do lektury wstępu
https://deon.pl/wiara/duchowosc/nie-stracic-nadziei-gdy-ludzie-juz-nie-chca-zyc-wiecznie-nowy-cykl-na-deonpl,3176837
oraz pozostałych części:

Linki do pierwszych pięciu artykułów znajdują się na końcu bieżącego artykułu, który jest pod adresem:
https://deon.pl/wiara/maja-moller-chcialabym-zeby-swieccy-mogli-isc-do-braci-biskupow-i-powiedziec-im-czego-swiat-dzisiaj-potrzebuje,3241112

Przejdź do treści